Witold Chmielewski
W tajgach Syberii, stepach Kazachstanu oraz w innych regionach nieprzyjaznego, sowieckiego imperium z wycieńczenia, głodu i mrozu zmarło wiele dzieci deportowanych z Polski przez Sowietów. Część straciła rodziców i bliskich. Te, które zdołały wydostać się z „nieludzkiej ziemi”, ocalały i mogły rozpocząć nowe życie. Ponad 700 z nich zamieszkało w Nowej Zelandii.
Wśród blisko 40 tysięcy polskich cywilów opuszczających Związek Sowiecki przez Morze Kaspijskie wraz z Armią Polską dowodzoną przez gen. Władysława Andersa, znajdowało się około 18 tys. dzieci i młodzieży. Wszyscy oni znaleźli się na „nieludzkiej ziemi” głównie w wyniku czterech deportacji ze wschodnich kresów II Rzeczypospolitej, przeprowadzonych przez Sowietów w pierwszych latach II wojny światowej. W tajgach Syberii, stepach Kazachstanu oraz w innych regionach nieprzyjaznego imperium wiele dzieci zmarło z wycieńczenia, głodu i mrozu, część straciła rodziców i bliskich. Te, które przeżyły i nie miały możliwości wyjazdu, skazane były na poniewierkę. Kilkadziesiąt tysięcy pozostało w Związku Sowieckim.
Z „nieludzkiej ziemi” w świat
Ewakuowanych do Iranu młodych Polaków otoczono opieką, zapewniono im pomoc lekarską i stworzono możliwość uczęszczania do polskich przedszkoli, szkół podstawowych, zawodowych i średnich. Iran nie mógł pomieścić tak dużej liczby uchodźców wojennych. Dzięki wsparciu rządu Wielkiej Brytanii, wysłano polską ludność cywilną, zwłaszcza kobiety i dzieci, do angielskich dominiów w Afryce: Ugandy, Tanganiki, ówczesnej Rodezji Północnej i Południowej, a także do Unii Południowej Afryki, Indii, Meksyku, Palestyny, Libanu. Wszędzie tam stwarzano im dogodne warunki przetrwania okresu wojny. W 1943 r. kilkuset polskich uchodźców podążających na pokładzie amerykańskiego statku do Meksyku, zawitało na nieco ponad dobę do Nowej Zelandii. Zostali serdecznie przyjęci i obdarowani przez Nowozelandczyków. Wśród odwiedzających uchodźców na statku był konsul generalny RP w Wellington Kazimierz Antoni Wodzicki z żoną Marią. Obydwoje doszli do wniosku, że również Nowa Zelandia mogłaby przyjąć polskich uchodźców. Szczególnie zabiegała o to Maria Wodzicka. Myślą tą zainspirowany został premier kraju Peter Fraser i jego żona, czego skutkiem było zaproszenie przez Frasera na zielone wyspy kilkuset obywateli polskich, przede wszystkim dzieci. Rekrutacji na wyjazd dokonano głównie w polskich skupiskach na terenie Iranu. 30 października 1944 r. polscy uchodźcy, podróżujący na pokładzie olbrzymiego amerykańskiego transportowca USS General GM Randall, wiozącego kilka tysięcy żołnierzy, dotarli do Wellington. Uroczystość powitania Polaków w porcie przez władze i społeczeństwo nowozelandzkie była wzruszająca. Następnego dnia uchodźcy zostali przewiezieni dwoma pociągami do miejsca stałego pobytu – obozu w Pahiatua. Podróżujących pozdrawiali gromadzący się licznie na stacjach kolejowych Nowozelandczycy: członkowie organizacji społecznych, uczniowie, którzy trzymali biało-czerwone chorągiewki. Dzieci obdarowywano słodyczami i zabawkami, paczkami z odzieżą. Widok przybyłych z daleka uchodźców budził współczucie. O przyjeździe polskich dzieci szeroko informowała prasa całego kraju. Można powiedzieć, że niemal cała Nowa Zelandia solidaryzowała się z przybyszami.
Mała Polska w kraju Kiwi
1 listopada 1944 r. w obozie w Pahiatua, nazywanym odtąd „Małą Polską”, zamieszkało 733 dzieci, którym towarzyszyło 105 osób dorosłych. Byli to nauczyciele, opiekunowie, lekarze, pielęgniarki, kucharki, pracownicy obsługi itp., łącznie – 838 osób, w większości kobiet i dziewcząt. W ramach łączenia rodzin, do marca 1949 r. dojechało do Nowej Zelandii 13 dzieci i 173 dorosłych – głównie żołnierzy 2. Korpusu gen. Andersa. W okresie od 1 listopada 1944 do marca 1949 r. z obozem w Pahiatua związanych było 1031 osób, znajdujących się w bezpośrednim zainteresowaniu lub pod opieką władz nowozelandzkich. W tym okresie zmarły 3 osoby. 184 dziewczynki i 119 chłopców przybyłych do Pahiatua uznano formalnie za sieroty. Wobec 270 dzieci śmierć ich rodziców została potwierdzona, ponad 180 miało tylko ojców, zaś 106 – tylko matki. Większość półsierot mieszkała poza obozem. Dzieci posiadających obydwoje rodziców było w Pahiatua bardzo mało. Wiele natomiast miało najbliższych w Związku Sowieckim i innych odległych od Nowej Zelandii krajach, w tym w Polsce. O znacznej liczbie rodziców nie było żadnych pewnych informacji. Część dzieci nie była nawet pewna tego, jak się właściwie nazywa i np. o prawdziwym brzmieniu swojego nazwiska dowiadywała się dopiero z listów od rodziców, dalszej rodziny, znajomych czy dawnych sąsiadów. Były przypadki, że dzieci nie wiedziały, iż są rodzeństwem.
Problem sieroctwa i niezawinionego rozbicia rodzin wywoływał liczne stresy, frustracje, nieprzewidywalne zachowania i postawy. Dlatego praca wychowawcza była trudna i wymagała od nauczycieli, wychowawców i wszystkich pracowników obozu, zarówno Polaków jak i Nowozelandczyków, wiele empatii, życzliwości i wyrozumiałości wobec podopiecznych. W celu sformalizowania opieki nad dziećmi nie mającymi rodziców, z inicjatywy konsula Wodzickiego Sąd Najwyższy Nowej Zelandii powołał Radę Opiekuńczą (Komitet Opiekuńczy).
Najważniejsza ulica – Warszawska
Obóz położony był blisko miasteczka Pahiatua, wśród zielonych łąk, na których pasły się stada krów i owiec. Uchodźców rozmieszczono w 14 drewnianych, parterowych blokach. W każdym z nich zakwaterowano od 42 do 60 osób. W 20 domkach, mających kuchnię i trzy pokoje, zamieszkały rodziny liczące od 3 do 6 osób. Obóz posiadał elektryczne oświetlenie. Budynki o charakterze ogólnym miały centralne ogrzewanie, domki indywidualne opalano węglem. Osiedle dysponowało salą rekreacyjną, pełniącą w niedzielę funkcję kaplicy, świetlicą harcerską, basenem kąpielowym, salą gimnastyczną, biblioteką stale powiększaną o nadsyłane z Europy i USA książki. Uliczki w osiedlu miały nazwy miast polskich i ważnych osób. Najważniejsza nazywała się Warszawska.
Nowozelandzki personel żeński i męski, głównie żołnierze, włożył wiele wysiłku w wygodne zorganizowanie obozu oraz przyjęcie uchodźców. Ponad 100 wolantariuszek, zwłaszcza członkiń Komitetu do spraw Przyjęcia Polskich Dzieci, wysprzątało pomieszczenia i zasłało ponad 800 łóżek. Nie zapomniano nawet o bukiecikach kwiatów na szafkach nocnych. Nowozelandzkim komendantem obozu został major Peter Foxley, a później – do końca jego istnienia w 1949 r. – major E.J.C. Finny. Ze strony polskiej zarządzał nim do września 1945 r. Jan Śledziński, delegat Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej oraz Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego rządu RP w Londynie. Po nim kierownictwo osiedla objęła Komisja Tymczasowa Dzieci Polskich w Pahiatua, a następnie, od kwietnia 1946 r. Szczęsny Zaleski, reprezentujący brytyjski Tymczasowy Komitet Skarbu dla Spraw Polskich. Po jego śmierci w 1948 r., opiekę nad Polakami korzystającymi z pomocy rządowej premier Fraser powierzył wdowie Ellinor Zaleski. Z chwilą cofnięcia uznania rządowi polskiemu na uchodźstwie przez władze brytyjskie i nowozelandzkie, finansowanie obozu przejął w całości rząd w Wellington. Zaopatrzenie dzieci i młodzieży w odzież było dobre. Pochodziła ona głównie z darów społeczeństwa nowozelandzkiego i z zasobów wojska. Jej dystrybucją zajmowała się organizacja założona przez Janet Fraser, żonę nowozelandzkiego premiera, przy dużym udziale Marii Wodzickiej, reprezentującej Polski Czerwony Krzyż. Wodzicka zajmowała się m.in. wydawaniem odzieży potrzebującym. Dzięki jej staraniom do obozu dostarczono także pianino i 6 radioodbiorników.
Wśród Nowozelandczyków
Bardzo dobrze rozwijały się kontakty mieszkańców osiedla ze społeczeństwem Nowej Zelandii. Sprawy obozu i zagadnienia dotyczące całej Polski stały się przedmiotem publikacji na łamach prasy nowozelandzkiej („Auckland Star”, „The Weekly News”, „Women’s Weekly”, „Marist Messenger”, „Observer”). W obozie wydawano po polsku czasopismo „Głos Kiwi”, poświęcone bieżącym sprawom życia obozowego i sytuacji w Polsce. Na początku 1945 r. dzieci z Pahiatua wystawiły Jasełka dla mieszkańców miasta i okolicznych farm. Z licznymi koncertami dla nowozelandczyków występował chór młodzieży polskiej pod kierownictwem Marii Jadwigi Żerebeckiej. Kierownictwo obozu nawiązało kontakty z rodzinami polskiego pochodzenia, mieszkającymi w Nowej Zelandii od kilku pokoleń. Większość spośród nich nie znała już języka przodków, ale była bardzo dumna ze swoich polskich korzeni. Mieszkańcy miejscowości Inglewood – w większości Polonusi – zaprosili w maju 1945 r. do swoich domów na wakacje 74 dzieci. Na wypoczynek do rodzin nowozelandzkich wysłano ponadto kolejnych około 200 dzieci. Podobne akcje organizowano w następnych latach. Dzieci pamiętały o tym jeszcze przez długie lata.
Obóz w Pahiatua odwiedzali często goście, w tym kilkakrotnie premier Fraser i inni dostojnicy państwowi. W styczniu 1945 r. przybył z wizytą duszpasterską katolicki arcybiskup metropolita Nowej Zelandii Thomas O’Shea. Ważnym wydarzeniem w życiu społeczności polskiej w Nowej Zelandii był pobyt delegata apostolskiego na Australię i Nową Zelandię ks. abp. Giovanniego Panico. W styczniu 1947 r. odwiedził on bursę wychowanków Pahiatua w Wellington, prowadzoną przez siostrę urszulankę Monikę Alexandrowicz.
Uchronić polskość
W Pahiatua utworzono przedszkole, dwie szkoły powszechne (żeńską i męską) oraz gimnazjum ogólnokształcące. Zorganizowano także kursy krawieckie dla starszych dziewcząt. Podstawę organizacji systemu szkolnego stanowiły przepisy polskiej Ustawy z 11 marca 1932 r. o ustroju szkolnictwa. We wszystkich szkołach obowiązywały przedwojenne programy nauczania, poszerzone o nauczanie języka angielskiego. Zajęcia realizowała doświadczona kadra nauczycielska (np. inspektor szkolny Józef Holana, dyrektorka gimnazjum Halina Zięciak, kierowniczka szkoły powszechnej Krystyna Skwarko, Jadwiga Tietze). Edukacja dzieci i młodzieży była prowadzona już na statku wiozącym dzieci do Nowej Zelandii. Wiele nauczycielek i nauczycieli pracowało w polskich szkołach i placówkach opiekuńczo-wychowawczych jeszcze w Związku Sowieckim, a także w szkołach junackich zorganizowanych przy Armii Polskiej w ZSRS, czy też w placówkach edukacyjnych w Isfahanie i innych miastach Iranu.
W związku z tym, że wiele dzieci mało pamiętało rodzinne strony, a starsi poddawani byli w Związku Sowieckim różnym formom komunistycznej indoktrynacji, w pracy dydaktyczno-wychowawczej starano się zapobiec ich wynarodowieniu i wychowywać wszystkich w duchu głębokiego patriotyzmu. Szczególną wagę do tej kwestii przywiązywał przybyły wraz z uchodźcami ks. Michał Wilniewczyc, który również nauczał religii w gimnazjum. W homiliach wygłaszanych podczas mszy św. i w dyskusjach z dorosłymi mieszkańcami obozu wyrażał przekonanie, że należy chronić polskie dzieci przed oddziaływaniem społeczeństwa nowozelandzkiego i przygotować je do powrotu do wolnej ojczyzny. Stanowisko takie reprezentowała także duża część nauczycieli i delegat rządu Jan Śledziński. Jednak w związku z powojenną zmianą granic Polski, nową sytuacją polityczną i narastającymi w kraju wpływami sowieckimi, zdecydowana większość nauczycieli, innych osób dorosłych i uczniów, wywodząca się z ziem wschodnich Rzeczypospolitej nie miała dokąd wracać. W tej sytuacji zmieniły się zadania prowadzonej edukacji. Jej podstawowym założeniem stało się przygotowanie młodzieży do samodzielnego życia w Nowej Zelandii do czasu, aż zaistnieją warunki powrotu do niepodległej Polski. Takie stanowisko formułował rząd polski w Londynie. Dorastającą młodzież przyuczano więc do zawodów w warsztatach rzemieślniczych, na kursach, a najstarsi chłopcy i dziewczęta podejmowali pracę w różnych firmach, zakładach przemysłowych czy na fermach. Po likwidacji polskiego gimnazjum, znaczna część młodzieży kontynuowała naukę w rozproszonych po całej Nowej Zelandii prywatnych szkołach średnich, prowadzonych przez kościół katolicki. Edukacja ta odbywała się w zasadzie na koszt kościoła. Duchowieństwo, związane tradycyjnie z kościołem irlandzkim, z uznaniem odnosiło się do głębokiej religijności polskich dzieci i młodzieży.
Zostali na zielonej wyspie
Liczba polskich dzieci w Pahiatua z każdym rokiem w naturalny sposób malała. Od maja 1946 r. wychowankowie osiedla zaczęli sukcesywnie przeprowadzać się do burs poza osiedlem. Pierwsza, przeznaczona dla chłopców, zlokalizowana była w dzielnicy Island Bay w Wellington. Rok później uruchomiono tam bursę dla dziewcząt „Ngaroma”. Przez większość czasu prowadziły ją siostry urszulanki. W marcu 1949 r. obóz w Pahiatua zakończył swoją działalność. Ostatnich, najmłodszych 42 chłopców zamieszkało w maju w bursie w Hawera. Mieszkańcy burs uczęszczali do szkół nowozelandzkich, a część starszych chłopców i dziewcząt podjęła pracę. Znów pojawił się wówczas problem zachowania ich polskiej tożsamości. Całe środowisko polonijne w tym kraju, wspierane przez czołowe osobistości życia polskiego w Londynie (Edward Raczyński, Władysław Folkierski), podjęło wiele trudu, aby dotrzeć do młodzieży z różnymi formami przekazu na temat języka, historii i kultury polskiej. Bursy polskie, zwłaszcza dziewczęca, stały się tętniącymi życiem ośrodkami polskości. Szczególny wysiłek w krzewienie narodowego charakteru wychowania młodzieży wkładał prof. Kazimierz Wodzicki i ks. Leon Broel-Plater, nowy duszpasterz Polaków w Nowej Zelandii, były kapelan prezydenta Władysława Raczkiewicza. Podczas dziesięcioletniego pobytu na zielonych wyspach, odwiedził on wszystkie, nawet niewielkie skupiska polskie, w szczególności związane z Pahiatua.
Kolejna, bardzo istotna kwestia dotycząca zresztą wszystkich polskich dzieci uratowanych z „nieludzkiej ziemi”, związana była z żądaniami ich powrotu do kraju, które, ze względów propagandowych, wysuwał kilkakrotnie rząd w Warszawie. Żądania te natrafiały jednak przeważnie na zdecydowany opór. Do 12 maja 1950 r. przyjechało na stałe do Polski 49 wychowanków obozu i kilkanaście towarzyszących im osób dorosłych. 17 dzieci wyjechało do kilku państw zachodnich. Pozostali wychowankowie obozu założyli rodziny i zamieszkali w Nowej Zelandii. Dziewczęta pracowały w biurach, szpitalach, fabrykach, zakładach odzieżowych i w handlu. Chłopcy preferowali dobrze płatną pracę w fabrykach, przemyśle motoryzacyjnym, łączności, rzemiośle. Kilkunastu zajęło się rolnictwem. Niektórzy ukończyli studia wyższe, a nawet uzyskali stopnie naukowe. Kilkoro pracowało w centralnych urzędach i w dyplomacji Nowej Zelandii. Po uzyskaniu przez Polskę pełnej suwerenności, wielokrotnie odwiedzali swoją dawną ojczyznę, którą zawsze nosili w sercu. Swoją miłość do niej przekazali dzieciom, wnukom i prawnukom. Folklor, tradycje, posiłki bożonarodzeniowe i wielkanocne (pierogi, gołąbki) są nieodłącznym atrybutem polskich świąt w Nowej Zelandii. Środowisko dzieci Pahiatua stanowiło do niedawna trzon Polonii nowozelandzkiej. Obecnie mieszka jeszcze na zielonych wyspach niespełna 200 dzieci Pahiatua.
Dr hab. Witold Chmielewski jest wykładowcą Akademii Ignatianum w Krakowie
Fotografie i skany ze zbiorów Autora. Śródtytuły pochodzą od redakcji.