„Ranek 1 września powitał nas rykiem motorów nisko lecącego samolotu. Nie była nawet szósta, jak ludzie powybiegali z domów. Niektórzy zaklinali się, że widzieli na skrzydłach czarne krzyże. Nie wierzono im. Jak mógł niemiecki samolot znaleźć się aż tutaj, pod Białymstokiem, tak wcześnie? (…) W miasteczku poruszenie. Kobiety płaczą, młodzież pełna optymizmu, przekonana o zwycięskim zakończeniu wojny. Jak podają w komunikatach radiowych, bitwa graniczna trwa. To już jest wojna na całego” – wspominał 13-letni Staszek Kubala. Jego ojciec Józef, kierownik Szkoły Powszechnej w Wasilkowie, poszedł na wojnę, z której już nie wrócił. Choć namawiano go, by pozostawił swój oddział, złożył broń i wracał do domu, honor nie pozwolił mu opuścić swoich żołnierzy. Trafił do sowieckiej niewoli i wraz z tysiącami innych polskich oficerów został zamordowany w Katyniu. Podczas ostatniej rozmowy telefonicznej, która odbyła się około 10 września, poprosił syna, by opiekował się rodzeństwem i pomagał matce. Staś dotrzymał słowa. Choć miał szansę uniknąć deportacji, pozostał z rodziną, dzieląc zarazem dramatyczny los setek tysięcy wywiezionych do Kazachstanu. Kiedy pojawiła się nadzieja na podjęcie walki z niemieckim wrogiem, postanowił wstąpić do Armii Andersa. Jak powiedziała mu mama: – Jest to może jedyna szansa, żeby choć jedno z nas przeżyło.
Wskutek II wojny światowej Polska poniosła największe straty biologiczne spośród wszystkich państw: na każdy tysiąc mieszkańców życie straciło 220 osób. Rodzina Stasia Kubali przeżyła. Spotkali się w 1947 r. w Wasilkowie. Nazwisko Józefa Kubali jest wyryte na jednej z tablic w Memoriale Zbrodni Katyńskiej w Muzeum Pamięci Sybiru.
Fot. Niemieccy żołnierze w zniszczonym Grajewie, połowa września 1939 r. Ze zbiorów Muzeum Pamięci Sybiru (kolekcja Macieja Wojskiego).