Barbara Scrivens
Jadwiga Cooper z domu Jarka była jedną z najbarwniejszych postaci polskiej społeczności w nowozelandzkim Auckland. Odeszła 12 czerwca 2024 r. w wieku 96 lat.
Pani Jadzia i Jej młodszy brat Janek znaleźli się wśród 733 polskich dzieci, które przybyły do Wellington wraz ze 105 opiekunami 31 października 1944 r., po tym, jak rząd Nowej Zelandii zaprosił je, aby po wojnie mogły odzyskać równowagę życiową w spokojnym kraju. Ich ojciec, Stanisław Jarka, przedwojenny białostocki policjant, znalazł się wśród 22 tysięcy Polaków zamordowanych przez NKWD w zachodniej Rosji w 1940 r., w ramach tzw. Zbrodni Katyńskiej.
Na Sybirze Pani Jadzia była pewnego razu tak zdesperowana, by uratować swojego ciężko chorego brata, że ukradła arbuza – tylko po to, by zaraz przypadkowo zostawić go na stole na stacji kolejowej, gdy musiała pobiec na pociąg. Polski żołnierz oddał jej macosze jabłko, które zachował dla kogoś ze swojej rodziny. Pani Jadzia wierzyła, że ten gest uratował jej braciszka. Jej macocha miąższem jabłka nakarmiła Janka, który nie miał nawet siły siedzieć, a Jadzi dała „ogryzek” i łodygę, które zjadła „bardzo powoli”.
Starsza para Rosjan, których Jadzia spotkała niedługo potem, uratowała rodzinę dzieląc się z nią mlekiem, śmietaną, masłem i „innymi resztkami”. Ale ich hojność kontrastowała z zachowaniem „łobuzów”, którzy wykorzystywali miejscowych Rosjan i tułających się Polaków. W wywiadzie udzielonym w 2016 r. Pani Jadzia wspominała: „Właściciele domu powiedzieli nam, że ich rodzina przybywa i musieliśmy opuścić to miejsce. Zamieszkaliśmy w stajni. Mój brat i ja spaliśmy w psiej budzie. (…) Byliśmy wiecznie głodni. Spaliśmy w tych samych ubraniach, w których pracowaliśmy. W letnie noce rytuałem było pójście nad rzekę. Macocha prała nasze ubrania w wodzie i układała je na krzakach. Chowaliśmy się, siedzieliśmy tam lub bawiliśmy się, czekając, aż wyschną. Nie było żadnej czystości – tylko mokro i sucho. Brało się ubranie i zabijało wszy w szwach”.
Po podpisaniu 30 lipca 1941 r. w Londynie układu polsko-sowieckiego (o nawiązaniu stosunków dyplomatycznych), na szczytowym etapie niemieckiej „operacji Barbarossa”, polski premier, generał Władysław Sikorski dał uwięzionym Polakom szansę na wyjście z ZSRS: Stalin zgodził się na sformowanie na rosyjskiej ziemi armii polskiej.
Macocha Pani Jadzi, która uszkodziła sobie kolano podczas pracy przy odladzaniu torów kolejowych w pobliżu zamarzniętej rzeki Irtysz, nie miała możliwości aby pokonać z dziećmi drogę do najbliższego obozu utworzonego przez polską armię. Nie mając pieniędzy, środków transportu, ani jedzenia, cała trójka pozostałaby w Kazachstanie, gdyby nie to, że Amerykański Czerwony Krzyż założył tam wówczas sierocińce. Macocha pozostawiła Jadzię i Janka w Pawłodarze, w jednym z nich.
Rodzeństwo tułało się potem od sierocińca do sierocińca i ostatecznie znalazło się, wraz z około 300 innymi sierotami, w Aszhabadzie, w Turkmenistanie, niedaleko irańskiej granicy.
Te 300 polskich dzieci i ich opiekunowie znalazło się wśród ostatnich, którzy opuścili ZSRS. W grupach przekroczyli oni urwistą, południową granicę Turkmeńskiej SRS z Persją, aby dotrzeć najpierw do Meszhedu, a następnie do Teheranu. Na krótko przed tym, jak Stalin po raz drugi zerwał stosunki dyplomatyczne z Polską z powodu publicznego twierdzenia Polski, że Sowieci zamordowali polskich oficerów w Katyniu – ówczesny ambasador Polski w ZSRS Tadeusz Romer odwiedził sierociniec w Aszchabadzie i obiecał dostarczyć dzieci do Persji. Z książeczki wydanej Jadwidze przez polskie przedstawicielstwo w Teheranie w celu potwierdzenia jej tożsamości wynika, że 12 września 1943 r. – rok po zamknięciu przez Stalina granic dla Polaków mających nadzieję na ucieczkę przez Krasnowodzk (obecnie Turkmenbaszy) nad Morzem Kaspijskim – znalazła się w sierocińcu w Isfahanie.
Bez tej książeczki Jadwiga nie znałaby ani drogi ani czasu w jakim w1941 r. dotarła wraz z bratem z pawłodarskiego sierocińca, i do dwóch schronisk w Isfahanie w roku 1943. Książeczka zresztą zawierała więcej informacji. Instruowała dzieci jak powinny się zachowywać, jakie kieszonkowe im wydawano, jakie ubrania dostawały w sierocińcu w Isfahanie, a jakie w Nowej Zelandii.
W książeczce znajdowały się m.in. takie zdania: „Pamiętaj, że jesteś ambasadorem swojego kraju. Dlatego twoje zachowanie i mowa powinny być doskonałe, nie szargajcie swojego imienia – przez to opinia o Polakach i Polsce będzie gorsza. Otrzymujesz pomoc. Pomagaj innym, bądź uprzejmy, mierz wysoko…”.
Pani Jadzia żyła zgodnie z tymi słowami. Była członkiem-założycielem Polskiego Stowarzyszenia w Auckland (APA) i aktywnym członkiem polskiej społeczności w tym mieście. Pojawia się na kilku fotografiach na stronie internetowej Stowarzyszenia w części „Nasza Historia”.
Była dumna ze swego pochodzenia i chciała, aby jej historia była słyszana. Zrobiła wszystko, aby przekazać każdemu ze swoich dzieci: Christine, Markowi i Louise informacje, które zgromadziła na temat swojej rodziny żyjącej przed wojną w północno-wschodniej Polsce, o swoim ojcu, pracującym w białostockiej policji, o osiągnięciach swojego brata oraz o dzieciach z Polskiego Obozu w Pahiatua. Podczas wizyty w Domu Polskim w Auckland na ubiegłorocznych obchodach przybycia do Pahiatua Pani Jadzia była szczęśliwa. Jej wizerunek znalazł się na jednej z plansz prezentowanej tam wystawy i mogła powspominać wraz ze swymi wnukami, Kianem i Harrisonem Brightem swoją drogę do Nowej Zelandii.
Spoczywaj w pokoju Pani Jadziu. Dziękuję za Twoją służbę.
Barbara Scrivens opisuje losy nowozelandzkich Polaków i prowadzi stronę internetową: https://polishhistorynewzealand.org
Artykuł ukazał się pierwotnie tutaj: https://poloniaauckland.co.nz/jadwiga-nee-jarka-cooper-2/
Przedruk za zgodą Autorki. Fotografie ze zbiorów Autorki.
Tłumaczenie z języka angielskiego: Tomasz Danilecki