Marcin Zwolski
„Dowództwo polskie umieszczono w dużym, murowanym budynku. Z najgłębszym wzruszeniem spostrzegłem, że flaga polska już nad nim powiewała. Wiem, że robiło to ogromne wrażenie na wszystkich, którzy przybywali z więzień i łagrów. Trzeba rozumieć: oto po beznadziejnych latach powolnego konania, chorągiew polska powiewa nad sztabem w Buzułuku” (W. Anders, Bez ostatniego rozdziału. Wspomnienia z lat 1939–1946, Londyn 1959).
Atak III Rzeszy na sowieckie imperium 22 czerwca 1941 r. zmienił sytuację na froncie II wojny światowej. Wehrmacht bez trudu niszczył kolejne jednostki Armi Czerwonej, błyskawicznie zajmując potężne połacie Związku Sowieckiego. Józef Stalin przekonał się, że aby przetrwać, musi znaleźć pomoc. Szansy na wykorzystanie Sowietów do związania sił niemieckich nie mogli przegapić Brytyjczycy. Jednak była pewna przeszkoda utrudniająca zawarcie sojuszu – w stanie niewypowiedzianej wojny z ZSRS pozostawała wciąż Polska.
Dyplomacja brytyjska pracowała w pocie czoła, żeby doprowadzić do pogodzenia zwaśnionych państw. To głównie dzięki jej wysiłkom już na początku lipca w Londynie rozpoczęły się rozmowy polsko-sowieckie. Polskiej stronie przewodził premier gen. Władysław Sikorski, a sowieckiej – ambasador ZSRS w Wielkiej Brytanii Iwan Majski. Po miesiącu rokowań, pomimo nie uzyskania gwarancji zachowania po zakończonej wojnie wszystkich polskich ziem wschodnich i przy sprzeciwie prawie połowy członków Rządu oraz Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Władysława Raczkiewicza, Sikorski zadecydował o podpisaniu układu. „Wiesz, gdy miałem ten układ podpisać i walczyłem ze sobą czy odczekać jeszcze, słyszałem jakby szept tysięcy ust – śpiesz się, ratuj!” – tak tłumaczył później ten krok. I rzeczywiście, ten podpis był ratunkiem, a przynajmniej dał szansę setkom tysięcy „tułaczy”.
Możecie iść, dokąd zechcecie
„Układ Sikorski-Majski” – jak potocznie nazywane jest porozumienie polsko-sowieckie podpisane w Londynie 30 lipca 1941 r. – przywracał stosunki dyplomatyczne między oboma krajami i zapowiadał utworzenie w Związku Sowieckim armii polskiej. Sowieci stwierdzali, że ich porozumienia zawarte z Niemcami w 1939 r. straciły moc, a w dodatkowym protokole zobowiązali się do ogłoszenia „amnestii” dla obywateli polskich: więźniów, jeńców, łagierników i zesłańców. Użycie sformułowania kojarzonego z aktem łaski wobec kryminalistów budziło silny sprzeciw polskich władz na uchodźstwie, a w mniejszym stopniu także Polaków w Związku Sowieckim, jednak generał Sikorski nie miał wątpliwości: „Drażni niektórych słowo amnestia, którego użyto w traktacie – ale tylko tych, którzy żyją tu wolni i syci, a nie tych, których to słowo wyzwala i do ludzkich warunków przywraca”– tłumaczył.
Dekret o amnestii został wydany 12 sierpnia. „Amnestionowani” mieli prawo do swobodnego przemieszczania się po ZSRS i zamieszkania w wybranym miejscu. Informacja o odzyskaniu wolności w ciągu kilku dni dotarła do większych skupisk Polaków. Tak wspominał ten moment Marian Stecyk: „Szarkow zwołał zebranie, na którym powiedział: «Jestem wam niepotrzebny. Wojna. A w ramach amnestii dostaniecie dokumenty, będziecie wolni jak wszyscy w naszym kraju. Będziecie mogli się rozjeżdżać dokąd zechcecie». – Był to początek sierpnia 1941 roku. Zapanowała pijana radość, wznosili ręce do nieba, że będą wolni, jak gdyby czekali na te dokumenty nie siedemnaście miesięcy, ale siedem lat – dokumenty zbawienia”!
Mimo że do niektórych, odległych rejonów ZSRS, wieści o wolności docierały z większym opóźnieniem lub wcale, oficjalnie raportowano, że do 1 października 1941 r. zwolniono 332 tys. obywateli polskich, a do końca trwania akcji – 389 tys. Radość z odzyskania wolności mieszała się z obawami o dalszy los. Wszyscy czekali przecież na możliwość powrotu do Polski, do domów, a o tym nie było mowy. Nasuwały się pytania, gdzie jechać i skąd pewność, że tam będzie lepiej?
Gotowi stanąć do służby
14 sierpnia 1941 r. doszło do podpisania polsko-sowieckiej umowy wojskowej. „Armia Polska będzie organizowana w jak najkrótszym czasie na terytorium ZSRR” – głosił dokument. Ten jedyny raz w historii Związku Sowieckiego, moskiewskie władze godziły się na tworzenie i funkcjonowanie na swoim terytorium obcej armii. Ba, Sowieci zobowiązali się nawet do przekazania Polakom własnego ekwipunku i uzbrojenia, zanim nie dotrą do nich dostawy, które miały nadejść z Zachodu. Mieli też zadbać o utrzymanie i wyżywienie polskich rekrutów („rachunek” miał być uregulowany przez polski rząd po wojnie).
Jednym z kandydatów do objęcia dowództwa nad mającą się utworzyć armią był gen. Władysław Anders, zwolniony kilka dni wcześniej z więzienia NKWD na Łubiance w Moskwie. W pierwszym liście do Sikorskiego Anders rozwiał wątpliwości co do swego stanu zdrowia: „Niezmiernie ciężki 20-miesięczny, szczególnie dla mnie, trzykrotnie poważnie rannego we wrześniu 1939 r., pobyt w więzieniu, nie załamał mnie, moralnie czuję się silnym, rany coraz mniej mi dokuczają… Gotów jestem stanąć do służby”. 10 sierpnia gen. Sikorski oficjalnie mianował Andersa dowódcą Armii Polskiej w ZSRS. Po kilku dniach nominację zaakceptował Józef Stalin.
Tempo prac nad utworzeniem polskiego wojska było początkowo niewiarygodnie szybkie. Ośrodki organizacyjne mające pomieścić 30 tys. żołnierzy przygotowano w obwodach saratowskim i czkałowskim, na terenach rozciągniętych od Wołgi po Ural – w Buzułuku, Tockoje, Czkałowie i Tatiszczewie. Do obozów jenieckich NKWD skierowano komisje rekrutacyjne, które do połowy września skierowały do ośrodków organizacyjnych około 25 tys. rekrutów. W to samo miejsce zmierzały dziesiątki tysięcy ochotników uwolnionych na całym sowieckim terytorium. Byli to głównie młodzi mężczyźni, na których nie ciążył obowiązek utrzymania rodziny, ale później także coraz więcej ojców i mężów oraz kobiet. Stopniowo na drogę w nieznane decydowały się też całe rodziny z dziećmi, wierząc, że przy polskiej armii będą miały większe możliwości przetrwania.
„Nie wiem w jaki sposób dotarły do nas wieści, że oto londyński polski rząd zawarł jakiś układ z Sowietami, że zwalniani są z łagrów polscy więźniowie, że nie jesteśmy już przymuszeni do pobytu i pracy w wyznaczonych miejscach, że oto gdzieś tam w Rosji powstaje polskie wojsko” – wspominał Edward Pieńkos. „Ta ostatnia informacja była dla mnie szczególnie ważna. Od dziecka marzyłem o wojsku, teraz zaś to marzenie wiązało się z wojną, z pragnieniem udziału w wyzwoleniu mojej ojczyzny, z chęcią odwetu, nie tyle na Niemcach, których nigdy nie widziałem, co na znienawidzonych Sowietach. Pragnienia te opanowały mnie do tego stopnia, że o niczym innym nie mogłem już myśleć”.
Polska flaga na sowieckiej ziemi
Podróżowano czym się dało – barkami, pociągami, piechotą… Niezależnie od środka transportu lub jego braku, posiadane przez podróżujące rodziny zapasy kurczyły się szybko, zdobycie żywności graniczyło z cudem, na miejscach przystanków panował brud, szerzyły się choroby i w rezultacie nie wszyscy dotarli do celu – zmarłych zostawiano w miejskich kostnicach, albo w pobliżu dróg, często nie mogąc ich nawet pogrzebać. Ci, którym się powiodło, przeżywali ogromne uniesienie na widok polskiej flagi i mundurów, jak wspominał sam gen. Anders: „Dowództwo polskie umieszczono w dużym, murowanym budynku. Z najgłębszym wzruszeniem spostrzegłem, że flaga polska już nad nim powiewała. Wiem, że robiło to ogromne wrażenie na wszystkich, którzy przybywali z więzień i łagrów. Trzeba rozumieć: oto po beznadziejnych latach powolnego konania, chorągiew polska powiewa nad sztabem w Buzułuku”.
Radość z dołączenia do rodaków w miejscu, gdzie powiewały polskie barwy, nie mogła jednak zmniejszyć uczucia głodu. Schorowani i wycieńczeni ludzie potrzebowali opieki i wyżywienia, a z tym był coraz większy problem. Już w końcu września stan rekrutów przekroczył zakładane 30 tys., a ilość dostarczanych mocno nieregularnie racji żywnościowych nie rosła. W październiku w obozach znajdowało się ponad 40 tys. osób, mimo to wszelkie prośby o zwiększenie zaopatrzenia pozostawały bez uwzględnienia. General Anders z kolei konsekwentnie odmawiał odesłania nadwyżki rekrutów z obozów – czego domagali się Sowieci – gdyż wiedział, że dla wyrzuconych oznaczałoby to śmierć.
Dowództwo Armii Czerwonej oczekiwało skierowania polskich oddziałów do walki z Niemcami, jednak Anders się na to nie godził, wskazując na potrzebę odżywienia i wyszkolenia żołnierzy. Zniecierpliwieni Sowieci zaczęli utrudniać polskim obywatelom dotarcie do miejsc mobilizacji, a reprezentantów zamieszkujących Polskę mniejszości narodowych zaczęli wcielać do Armii Czerwonej. Na skutek polskich protestów Ludowy Komisariat Spraw Zagranicznych Związku Sowieckiego wydał oficjalną notę negującą prawo do objęcia amnestią, odzyskania polskiego obywatelstwa, a w rezultacie do zaciągu do polskiej armii obywateli polskich narodowości ukraińskiej, białoruskiej i żydowskiej. Nie oznacza to, że ludność ta przestała napływać tzw. Armii Andersa. Po prostu częściej niż do tej pory do ośrodków mobilizacyjnych przybywali rekruci, którzy „zgubili” dokumenty.
Nie pozwolić na bezcelową śmierć
W pierwszych dniach grudnia 1941 r. gen. Sikorski i gen. Anders spotkali się w Moskwie ze Stalinem. Toczono rozmowy o dalszym zaciągu polskich Białorusinów, Ukraińców i Żydów, o niepełnym wykonaniu dekretu o amnestii, jak też o zaginionych oficerach z obozów w Starobielsku, Kozielsku i Ostaszkowie (tych, co to wg Stalina „uciekli do Mandżurii…”). Najwięcej czasu poświęcono jednak omówieniu spraw organizacyjnych polskiej armii. Sikorski z Andersem referowali dramatyczną sytuację zmobilizowanych rekrutów. Sikorski starał się mówić dyplomatycznie: „Obecne trudności wyżywienia, wyposażenia i wyszkolenia napawają mnie troską, że formacje tworzone w tych warunkach będą zupełnie nieużyteczne. Zamiast poświęcić zdrowie i życie dla wspólnej sprawy, ludzie wegetują tutaj lub giną bezcelowo”. Anders dodawał po żołniersku, bezpośrednio: „To jest tylko nędzna wegetacja i stracone miesiące. W tych warunkach absolutnie niemożliwe jest formowanie wojska”.
Generał Anders na co dzień widział cierpienie i śmierć ludzi, za których czuł się odpowiedzialny, więc bez skrępowania mówił sowieckiemu dyktatorowi o braku wyżywienia, uzbrojenia, paszy dla koni, piecyków do namiotów, mydła, narzędzi, czy lekarstw. Dodał, że w obozach wybuchła epidemia tyfusu. Stalin przyjął wszystkie uwagi spokojnie, a na koniec stwierdził, że powiększenie stanu osobowego polskiej armii i poprawa zaopatrzenia są możliwe tylko w przypadku większego zaangażowania państw zachodnich. Sikorski był na taką deklarację przygotowany i poinformował o obietnicy Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii przekazania wystarczającej ilości zaopatrzenia pod warunkiem przesunięcia miejsc formowania armii w rejony, gdzie będzie łatwiej je dostarczyć.
W obliczu podnoszonych argumentów Stalin wyraził zgodę na przeniesienie polskiego wojska na południe – do Uzbekistanu, Turkmenistanu, Kazachstanu i na Zakaukazie. Polskim żołnierzom miał tam pomóc korzystniejszy klimat, a bliskość kontrolowanego wspólnie przez Brytyjczyków i Sowietów Iranu mogła ułatwić dostawy z Zachodu. Dalsze szczegóły ustalono już z sowieckim dowództwem, bez udziału Stalina.
Poza wyczekiwanymi decyzjami, które miały uratować dziesiątki tysięcy rekrutów, Anders przywiózł z Moskwy także wyjątkowego gościa. Towarzyszył mu gen. Sikorski, który na własne chciał zobaczyć oddziały, o których tyle słyszał. 13 grudnia 1941 r. przyjął defiladę 5 Dywizji Piechoty gen. Mieczysława Boruty-Spiechowicza – pierwszej z uformowanych jednostek, która została uzbrojona. Wygłodzeni i obdarci żołnierze dumnie prezentowali się przed swoim wodzem, a o przebiegu defilady do dzisiaj krążą legendy. Tak opisał ją gen. Marianowi Kukielowi jej uczestnik, gen. Tadeusz Klimecki:
„Polacy w Rosji uważają Sikorskiego za postać legendarną, zesłaną przez opatrzność na ich ratunek… Żołnierze dywizji Spiechowicza poszli na przegląd i defiladę w tym, co każdy miał na sobie – były to przeważnie stare podarte i wyświechtane polskie płaszcze wojskowe, jakieś sukmany, kożuchy i kożuszki „fufajki”, nieprawdopodobne łachmany żebraków, na nogach strzępy butów z podwiązanymi łykiem podeszwami albo w ogóle bez butów, z nogami owiniętymi szmatami (brytyjskie umundurowanie i ekwipunek jeszcze nie dotarł). Ale – mówił z drżeniem głosu – takiej defilady nie widzi się dwa razy w życiu. Mróz był w tym dniu siarczysty, gdy dywizja Spiechowicza stanęła w obszernym polu do przeglądu w liczbie kilkunastu tysięcy ludzi, uszykowana jak stare gwardie. Jeżeli można serce włożyć w rytm marszu paradnego, w nogi piechura, to zrobili to w Saratowie nad Wołgą polscy żołnierze – wczoraj ludzie bez Ojczyzny i przyszłości, skazani na powolną zagładę, aby postawą swą okazać wdzięczność temu, który zmienił ich los…”.
Sztab gen. Andersa opuścił Tockoje już 15 stycznia 1942 r. Ich nowym miejscem postoju stał się Jangi-Jul obok Taszkientu w Uzbekistanie. Transport wszystkich oddziałów do Uzbekistanu, Kirgizji i Kazachstanu trwał do marca. Do nowych obozów zaczęła docierać pomoc Brytyjczyków, w tym mundury i broń. Tam też przybywali kolejni rekruci i stan armii szybko przekroczył 70 tys. żołnierzy. Jednak nie wszyscy zmierzający do „Armii Andersa” uzyskali informację o przeniesieniu lokalizacji polskich obozów mobilizacyjnych, niektórzy zaś nie dali wiary w sowieckie informacje. Co działo się z tymi, którzy już w 1942 r., po tygodniach lub miesiącach podróży, dotarli nad Wołgę, pod Ural, i dowiadywali się, że się spóźnili? Niestety, nikt nie zaopatrywał ich w prowiant na dodatkowe tysiące kilometrów, które musieli przebyć. Jak stwierdzali świadkowie tej podróży, niemal na każdej stacji z wagonów wyciągano zwłoki. A tułaczka tych, którzy dotarli do południowoazjatyckich sowieckich republik dopiero się rozpoczynała…
Marcin Zwolski – Muzeum Pamięci Sybiru
Artykuł powstał na podstawie przygotowywanej do druku książki: Krajobraz z Sybirem w tle. W stronę Polski 1941–1959, która ukaże się nakładem Muzeum Pamięci Sybiru w roku 2023.
Wszystkie zdjęcia pochodzą ze zbiorów Instytutu Polskiego i Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie