„Kochana moja Matulo! Choć wiem, że moje listy może do Ciebie nie dojdą Matulo, jednak wciąż ciągnie mnie do pisania. Już 17-ty dzień podróży, od 3 dni jedziemy wodą, nie statkiem lecz barką, stłoczeni jak śledzie. Śpimy i siedzimy na brudnej podłodze, często nawet nie można znaleźć miejsca żeby usiąść. Jak długo pojedziemy nie wiemy, wszystko jest wielką tajemnicą…”.
Helena Grodecka-Możdżeniowa, była jedną z około 90 tys. ofiar trzeciej wielkiej deportacji, która rozpoczęła się 29 czerwca 1940 r. Większość wywiezionych stanowili uciekinierzy spod okupacji niemieckiej, przeważnie Żydzi. Polaków było około 11 proc. Helena Grodecka-Możdżeniowa została uznana przez Sowietów za „uciekinierkę”, pomimo że była rodowitą lwowianką, gdyż przed wojną wraz z mężem mieszkała w Krakowie. Gdy mjr Jan Możdżeń wyruszył walczyć w wojnie obronnej 1939 r., ona pojechała do rodzinnego miasta.
Swój pamiętnik zaczęła pisać 17 lipca 1940 r. na barce w okolicy Tobolska, najpierw w formie listów do Matki, nigdy nie wysłanych. Matka nie została deportowana, gdyż Sowieci nie wiedzieli, że są spokrewnione – gdy po nią przyszli obie wyparły się tego, o czym Helena pisała w jednym z listów: „Czułam się strasznie, że w takiej chwili musiałyśmy się siebie wyrzec. Ale to dla Twojego dobra Matulo. Wiedziałam, że nie zniosłabyś takiej poniewierki. A potem, gdy byłaś z Olą na dworcu i tylko z daleka mnie widziałaś w bydlęcym wagonie, nakreśliłaś w powietrzu znak krzyża, błogosławiąc mnie na drogę”. Po 6 latach poniewierki Helena wróciła do Krakowa, gdzie spotkała się z matką.
Fot.: Fragment wystawy stałej Muzeum Pamięci Sybiru