Flat Preloader Icon

Ewunia Wendorffówna –  Ewa Felińska. Epizody z biografii zesłanki (cz. I)

19/05/2023

Małgorzata Król

Kobiety żyjące w kraju nieistniejącym na mapach były heroiczne. To fakt. Jak jednak określić nieliczne, które poświęcały szczęście i bezpieczeństwo rodziny, włączając się w działania spiskowe? Które za swą działalność trafiały na zesłanie?  Jak nazwać ją, kobietę, która jako JEDYNA zesłanka stała się też matką biskupa-zesłańca, który później został świętym Kościoła katolickiego? Tą jedyną jest Ewa z Wendorffów Felińska.

Ewa Felińska przyszła na świat [26 grudnia 1793 r. w majątku Uznoha w powiecie słuckim – dop. red.] w rodzinie Wendorffów. Ojciec – Zygmunt był jednym z czternaściorga dzieci Karola Wendorffa (dziad pisarki, żonaty dwukrotnie), po śmierci którego zaczęły się nieporozumienia na tle majątkowym. Dwaj przyrodni bracia Zygmunta (Karol i Antoni), znaleźli się na dworze Karola Radziwiłła „Panie Kochanku” w Nieświeżu. Do nich udał się Zygmunt z prośbą o pokierowanie jego losem. Za ich radą i pomocą trafił do nowogródzkiego adwokata i rozpoczął własną praktykę. Niedługo potem ożenił się z Zofią Sągajłłówną i zamieszkał w Nowogródku. Niestety, wojna roku 1792 zburzyła małżeńskie szczęście i zmusiła ich do opuszczenia domu. Brzemienna już Zofia, bojąc się tułaczki, udała się do swej starszej siostry, gdzie 26 grudnia 1793 r. przyszła na świat córka Ewa.

Portret kobiety w stroju dawnym

Ewa Felińska. Domena publiczna. www.polona.pl

Czas politycznego, gospodarczego chaosu rodzina spędziła u Karola Wendorffa w Ciecierowcu, skąd, gdy sytuacja w kraju zaczęła się normować, wrócili do Nowogródka. Tam radość z narodzin córki, pomnożyło przyjście na świat syna Juliana. Z nieznanych powodów Wendorffowie przenieśli się do Słucka, ale tam szczęście rodzinne już nie trwało długo. Rychło po przeprowadzce Zygmunt zakończył życie.

Po śmierci męża, Zofia, kobieta łagodna, cicha, pracowita, dotychczas pieczołowicie wypełniająca swe obowiązki, nie sprostała wyzwaniu, jakim było zarządzanie majątkiem i przyjęcie na siebie męskich zadań. Nie zostawało jej więc nic innego, jak udać się po pomoc do kogoś z bliskich. W kilka tygodni później, uwzględniwszy (jak się potem okazało nie najszczęśliwsze) rady opiekuna – Stanisława Wendorffa, rządy w majątku przekazała szwagrowi Ignacemu. Decyzja ta stała się przyczyną katastrofy finansowej rodziny. Opieka najmłodszego z Wendorffów, słynącego z umiłowania beztroskiego trybu życia, doprowadziła wdowę na skraj bankructwa, a dzieci – Ewę i Juliana – pozbawiła uroków spokojnego dzieciństwa. Matka wiedziała, że nie jest w stanie zapewnić im nie tylko odpowiedniego wykształcenia, ale i warunków sprzyjających zdobyciu towarzyskiej ogłady. Dlatego też już w 1800 r. powierzyła umiejącą czytać i pisać panienkę ciotce Pelikszy, u której, w przydomowej szkole, Ewa odbyła naukę przygotowawczą. Pierwszym, naukowym autorytetem Ewuni Wendorffówny stał się „[…] pedagog, któregośmy tytułowali panem dyrektorem. Była to figura mająca dla nas niepospolite znaczenie, jakoż głęboko w pamięć się wryła, tak, że choć wymalować. […] Jak orzeł przy Jowiszu, a paw przy Junonie były symbolami koniecznymi, tak dyscyplina przy p. dyrektorze. Nie można go sobie wyobrazić bez tego znamienia dostojeństwa, którym wrażał w nas przestrach i uszanowanie. Nosił zawsze groźne oblicze, a mimo wiek młody i rysy niebrzydkie miał w fizjonomii coś cierpkiego, jak gdyby ze wszystkiego był zawsze niekontent” [Pamiętniki z życia, Wilno 1856, seria 1, t. I, s. 88–89; dalej: Pam. 1, I]. Pod jego kierunkiem dziewczynka doskonaliła naukę czytania i pisania, poznała podstawy arytmetyki. I o ile czytanie sprawiało jej sporą przyjemność, bo robiła to „[…] gładko, bez omyłek; a jeżeli usiadałam za stół z książką, […] to jedynie, aby krzyczeć wraz z innymi, bo to mię bawiło”, a i z arytmetyką nie miała problemów, bo nie narażano „[…] pojętności dzieci na wielkie próby, a cztery działania zamykały naukę” [Pam. 1, I, 97], o tyle koszmarem była kaligrafia. Musiała bowiem zapomnieć o wskazówkach matki, uczącej pisma starannego, „bez żadnych ozdób”, a dostosować się do oczekiwań nauczyciela wymagającego „pięknych wykrętasów”. Temu wyzwaniu sprostać nie umiała. Poznała więc okrucieństwo dyrektora wobec niesubordynowanych opornych uczniów.

Edukacja hołyńska

Ruiny ceglanej budowli

Fragment budowli w majątku Hołynka, zbudowanego w II poł. XVIII w. Rejon klecki, obwód miński. Obecnie Białoruś. Autor: Kat Sov. Wikimedia Commons, CC-BY-SA-3.0

Choć czas pobytu u ciotki minął błyskawicznie, na trwałe utkwił w pamięci dziewczynki. Ewa spędziła rok w domu szlacheckim, w którym każdego dnia stykała się z narodową obyczajowością (tu miała okazję zobaczyć „panów kontuszowych”) i ginącą już tradycją. Świat  nowy, modny świat poznała niebawem, gdy trafiła do Hołynki i do mieszkającego tam z rodziną Stanisława Wendorffa. Teraz mieszkała w miejscu pełnym „kawalerów modnych”, którzy na jej oczach porzucali strój polski na rzecz francuskiego, nie bacząc na to, że częstokroć narażali się na śmieszność.

U stryjostwa, razem z ich córkami, kontynuowała edukację. O wykształcenie panien dbała nie tylko guwernantka, ale też jej mąż, uczący gry na fortepianie i osobny nauczyciel zajmujący się nauką pisania i czytania. I tu znów najtrudniejsza okazała się kaligrafia. Bo gdy wreszcie spełniła wymagania poprzedniego pedagoga, musiała przypomnieć sobie rady matki i tępione przez dyrektora uznoskiego przyzwyczajenia: „Mój Boże! pomyślałam sobie pisząc na nowo laski, jak gdybym dopiero rozpoczynała naukę pisania. Na cóż się przydało tyle mozolnej pracy i tyle wziętych klapsów, nie licząc smutniejszych wypadków? A jeżeli przy oduczaniu trzeba będzie przechodzić też koleje, co przy uczeniu, to perspektywa nie najweselsza. […] O panie dyrektorze! Panie dyrektorze! Odpowiesz ciężko przed Bogiem za moje cierpienia przeszłe, teraźniejsze, a może jeszcze i przyszłe. Wszystkie one będą na twój karb policzone” [Pam. 1, I, 150].

Z łatwością przychodziła jej nauka języka francuskiego, co pozwoliło przydać nowej uczennicy miano „pojętnej”. Wymagania jednak nie były wygórowane. Nie troszczono się ani o akcent, ani o poprawną składnię. Nie przywiązywano też uwagi do innych przedmiotów – np. geografii, co skutkowało niskim poziomem wykładanej historii. Miejsca pozostawały w głowach jako fakty, a „stosunki miejscowości każda głowa tworzyła według własnego widzimisię”.

Niedorzeczności i zuchwalstwa

Innych zajęć nie miała, więc wolny czas spędzała z jedyną towarzyszką – trzpiotowatą Antosią Wendorffówną. Pod jej wpływem w końcu porzuciła systematyczne samokształcenie, a stała się uczestniczką najbardziej niedorzecznych pomysłów kuzynki. Choć nie cieszyła jej przemiana, jakiej uległa, nie umiała oprzeć się wpływowi rówieśnicy. I uczyła się: zaradności, umiejętności radzenia sobie w różnych sytuacjach – i kto wie, czy ta edukacja nie okazała się w jej życiu bardziej przydatna? Ale, co trzeba stwierdzić, panienki pozostawione bez opieki, bez zajęć, które ukróciłyby swawolę, robiły: „[…] takie niedorzeczności i zuchwalstwa, że jeśliśmy drogo ich nie przypłaciły winniśmy szczególnej łasce Opatrzności i opiece Anioła Stróża” [Pam. 1, II, 66-66].

Strona tytułowa książki

Wspomnienia Ewy Felińskiej. Zbiory Muzeum Pamięci Sybiru

Luki w wykształceniu będzie Felińska odczuwać przez całe życie. Problem wielokrotnie  powracał zarówno w jej Pamiętnikach jak i Wspomnieniach z Syberii, w których napisała: „Fale wody wyrzucały na brzeg i osadzały na piasku drobne kamyki rozmaitych kształtów i koloru. Nie znając mineralogii, nie mogłam wiedzieć ich znaczenia, czego mocno żałowałam. Były jednak między nimi bardzo piękne; przezroczyste i ciemne, zielone, gładkie i w żyłki liliowe, marmurkowe, a najwięcej mi się podobały kolorowe, przesypywane jakby piaskiem złotym lub srebrnym. Gęstość ich była znaczna, zdaje się, że oszlifowane mogłyby być bardzo ładne”. [Wspomnienia z podróży do Syberii, pobytu w Berezowie i Saratowie, Wilno 1852, t. I, s. 69–70 – dalej: W., I]

Młoda pani Felińska

Ewa nagle zauważyła, że rozpoczyna nowy etap życia. Antosia, dość może i dla siebie samej niespodziewanie (czerwiec 1807 r.), wyszła za mąż za Jana Zubko i przeniosła się do męża. Ewa trafiła do Boratycz, do młodych Szemeszów. Tam czuła się doskonale. Miała już lat 15 i była świadoma, że wkracza w dorosłość.

We wrześniu 1811 r. 18–letnia Ewa poznała Gerarda Felińskiego. Był przystojnym, postawnym blondynem o delikatnej cerze i szarobłękitnych oczach. Ujął ją otwartością, żywością uczuć i łatwością ich objawiania. Początkowo niewiele wskazywało na to, że spotkanie może zaowocować małżeństwem. Ewa odrzucała bowiem możliwość wyjścia za mąż za człowieka niedużo od niej starszego i najzwyczajniej bała się tej znajomości. Ograniczyła kontakty, ale te zabiegi przyniosły rezultat odwrotny. Nie analizowała poruszeń serca i była zszokowana, gdy Feliński pewnego dnia wyznał: „Kocham panią całą duszą, całym życiem moim, a jeżeli pani zachce podzielić się losem moim i przyjąć mię za męża, będę najszczęśliwszym z ludzi”, a ona, zaskakując samą siebie, oświadczyny przyjęła! Na prośbę narzeczonego zgodziła się też na przyspieszenie ślubu, który odbył się „bez […] zachodów, bez wyprawy, bez przygotowań jak i z jednej, tak z drugiej strony […]. Feliński szedł do ślubu w codziennym czarnym fraku, ale niektórzy znajomi nie dopuścili, a zdjąwszy z niego czarny włożyli granatowy, a tak brał ślub w pożyczanym fraku. Nie zauważyłam tego, ale Feliński później mi powiedział. Mnie do białej […] sukni, która już niejedną odbyła potrzebę, dodano kilka gałązek rozmarynu i z tylnych włosów spuszczono długie loki na ramiona, z czego sformułował się ubiór ślubny” [Pam. 1, III, 377, 441].

W 1811 r. Ewa była już więc mężatką i to mężatką zasobną w cnotę cierpliwości i bezgraniczną miłość. Bez szemrania znosiła przykrości, niewygody i nękające kłopoty, których początkiem były, częstokroć nierozważne, podejmowane pod wpływem impulsu, decyzje małżonka. Jak np. ta o zburzeniu nowego niemal domu. Gerard, uświadomiwszy sobie, że budynek nie służył właścicielom, ciągle stając się kwaterą wojsk walczących w kampanii 1812 r. – postanowił go rozebrać. Żona, sądząc że rozsądek weźmie górę nad decyzją podjętą w chwili wzburzenia, nie próbowała protestować, choć trudno było jej pogodzić się z faktem, że dom stawiany z tak wielkim trudem, również finansowym (kwoty pochodzące z dzierżawy, która była podstawą utrzymania całej rodziny, nie pozwalały na rozrzutność) w jednej chwili miał przestać istnieć. Ale Feliński, który każdy swój pomysł szybko realizował, nakazał rozbiórkę.

Uciążliwości lat 1812–1813 nie ominęły Felińskich. Troskę Ewy wzbudzało pogarszające się zdrowie Gerarda. Każda choroba przychodzących na świat dzieci przepełniała serce matki uzasadnionym, jak się w końcu okazywało, strachem. Aż czworo z nich niezbyt długo było pociechą rodziców. Tragiczna śmierć pierworodnego Stasia, poprzedziło odejście Emilii, Amilkara i Gerardyny. Rządy w majątkach (wojutyńskim i zboroszowskim) trzeba było zdać na innych, bo Gerard, wybrany deputowanym Sądu Głównego, musiał przeprowadzić się do Żytomierza. Wraz z nim, być może, aby zapomnieć o domowych dramatach, wyruszyła małżonka.

Twarda szkoła życia

Doświadczenia pierwszych lat małżeńskiego życia były twardą szkołą. Wówczas zrozumiała: „[…] że póki żyć, trzeba chodzić po ziemi, na której są doły, ciernie, przepaści, czasem kwiatki krótkotrwałe, a że mądrość i pokój nie na tym, aby uzbierać co najwięcej kwiatów rychło więdnących, ale, aby wybrać drogę bezpieczną między cierniami i przepaściami i nią przejść, bez kalectwa i upadku, do celu” [Pam. 2, II, 392–393].

Gdyby charakteryzować losy Felińskiej tylko w oparciu o jej Pamiętniki – tu znalazłoby się miejsce na podsumowania. Można byłoby wówczas stwierdzić, że po może nie beztroskim, ale spokojnym i bezpiecznym, choć naznaczonym piętnem samotności dzieciństwie, nadeszła intensywnie przeżyta młodość i zawarte z miłości małżeństwo. Związek z człowiekiem szlachetnym, prawym, ale porywczym i nieprzewidywalnym. Felińska zaakceptowawszy go takim, byłaby szczęśliwą, gdyby szczęścia nie mąciła trawiąca męża choroba.

Jednak informacje czerpane spoza Pamiętników umożliwiają dopełnienie i zmuszają do przeformułowania wniosków. Po śmierci czwórki dzieci miał miejsce największy kryzys małżeństwa Ewy i Gerarda Felińskich. Jak pisała w swoim pamiętniku Zofia Poniatowska, siostra ks. abp. Zygmunta Szczęsnego Felińskiego, ojciec wówczas „[…] podobno wziął za pretekst, że dzieci się nie chowają i kiedy czwarte z rzędu umarło, biedną zbolałą matkę czekała nowa boleść. Nigdy nam o tym wyraźnie nie mówiła, ale dawało się to nieraz wyczuć z jej rozmów jak ciężko to przebolała; dopiero nieprędko od ludzi dowiedziałam się o tym i wskazano mi płochą kobietę, która była tego powodem [Z. Poniatowska, Ostatnie wspomnienia matki dla najlepszych dzieci, Wilno 1881–1898, s. 236, Archiwum Zgromadzenia SS. Franciszkanek Rodziny Maryi, sygn. F-g-9 – dalej: Pam. Z. P., 236]. W brulionowej redakcji tegoż pamiętnika, znalazł się fragment, który nie został włączony do wersji ostatecznej. Przybliża emocje i stan ducha Felińskiej, w chwili, gdy dowiedziała się o romansie i dalszych zamiarach męża (chciał rozwodu).

Wdowa z gromadką dzieci

Do rozpadu małżeństwa nie doszło, a już w Żytomierzu Felińscy zostali pocieszeni szczęśliwymi narodzinami Pauliny i Alojzego. Nowe chmury zbierały się jednak nad rodziną. Co prawda dzieci przybywało (na świat przyszli: Zygmunt Szczęsny, Zofia, Julian, druga Gerardyna i Wiktoria), ale niebawem (w 1833 r.) Felińska musiała przeżyć śmierć męża i jako wdowa stanąć w obliczu konieczności wychowania i wykształcenia sporej gromady pociech. Paulina miała wówczas lat 12, a Wiktoria ledwie ponad rok.

Panorama miejscowości

Panorama Krzemieńca. Pocztówka z I poł. XX w. Zbiory Muzeum Pamięci Sybiru

Cztery lata później matka uznała, że starsze dzieci powinny rozpocząć naukę. Zdecydowała się na przenosiny do Krzemieńca, gdzie zdobycie odpowiedniego wykształcenia było bez porównania łatwiejsze. Choć liceum skasowano, profesorowie udzielali lekcji prywatnych „[…] po cenach bardzo przystępnych. Mieszkanie i życie tańsze niż gdziekolwiek, miejscowość piękna i zdrowa, wiele rodzin zamieszkało tam dla wychowania dzieci i matka punkt ten wybrała jako najdogodniejszy, bo i od domu niedaleko było” [Pam. Z. P., 26]. Kiedy po przybyciu umówiła nauczycieli i ułożyła rozkład zajęć, wydawało się, że już nic nie zakłóci szczęścia domowego. Tymczasem nagle okazało się, że dzieci zostają „osierocone” również przez matkę.

Dr hab. Małgorzata Król wykłada na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim

Artykuł powstał na podstawie książki: M. Cwenk [M. Król], Felińska, Lublin 2012. Śródtytuły pochodzą od redakcji. Dalsza część historii tej wyjątkowej matki-Sybiraczki – już niebawem!

Skip to content