Rozmowa z dr. hab. Henrykiem Głębockim
„Zgodnie z poglądem mówiącym o »dwóch Rusiach/Rosjach«, miały istnieć dwa państwa ruskie/rosyjskie: suwerenna Ruś Moskiewska, i ta druga, litewska (Wielkie Księstwo Litewskie) podporządkowana Polsce na skutek kolejnych unii. W tej perspektywie agresywne wojny Moskwy i Rosji ukazano jako proces »zbierania ziem ruskich«, zakończony sukcesem dopiero na skutek rozbiorów Rzeczypospolitej w końcu XVIII w. Pozwoliło to naprawić »historyczny błąd«, czyli zjednoczyć dwie ruskie państwowości. (…) to wtedy także pojawiła się inna, odnowiona obecnie idea wielkiego »trójjedynego narodu rosyjskiego«, którego części składowe tworzyły wszystkie wspólnoty wschodniosłowiańskie, pod opieką najsilniejszej, wielkoruskiej. Dzisiaj teoria ta przeżywa swoją drugą młodość. Po dwóch wiekach wróciła, ku memu zdumieniu, ponownie do łask. Teraz w odnowionej formie, jako uzasadnienie współczesnych pretensji Rosji do panowania nad ziemiami Białorusi, Ukrainy i Litwy, traktowanych jako serce »rosyjskiego świata« (russkij mir). Stworzyli ją jednak półtora wieku wcześniej historycy i ideolodzy Mikołaja I, a nie jakiś specjalista od propagandy historycznej Władimira Putina – przekonuje w rozmowie z Tomaszem Danileckim dr hab. Henryk Głębocki.
Tomasz Danilecki: Spróbujmy zastanowić się nad wewnętrznymi różnicami w podejściu rosyjskich elit do kwestii integracji obszaru dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego z imperium, po zniszczeniu I Rzeczypospolitej, na przestrzeni XIX w.
Pojęciem, którym w Rosji opisywano szereg komplikacji wywołanych polskimi pragnieniami odzyskania suwerenności i dążeniami wolnościowymi był tzw. polskij wopros – kwestia polska. Zasadne jest pytanie, kiedy Rosja zauważyła, że ziemie litewsko-ruskie, nazywane przez nas Kresami, o których śniła jako o naturalnym dziedzictwie Rusi Kijowskiej, i z którego sama miała rzekomo wyrastać, różnią się od niej samej. Było tak chociażby na skutek przetrwania tu innego systemu prawnego – Statutów litewskich, które utrzymano aż do 1840 r.
Ustalona na Bugu po III rozbiorze granica miała się wciąż, aż do XX w., odtwarzać. Włączenie ziem wschodnich Rzeczypospolitej oznaczało nie tylko geopolityczne przesunięcie Rosji do środka kontynentu i zarazem w kierunku centrów cywilizacji Zachodu, ale także zdobycie najgęściej zaludnionych i najwyżej rozwiniętych prowincji (poza guberniami bałtyckimi), z największymi ośrodkami miejskimi w skali całego eurazjatyckiego imperium. Dopiero wtedy, po z 1795 r., gdy Rosja rozpoczęła zagospodarowanie tego obszaru, okazało się, ku zdumieniu carskich czynowników, że ponad 60% elity społecznej w imperium mówi po polsku, jest wyznania katolickiego i na dodatek jest tak przywiązana do tradycji i kultury republikańskiej I Rzeczypospolitej, że nie zamierza zmieniać swej tożsamości. Szczególnym wyrazem tej odmienności była niechęć do wstępowania na służbę państwa, co tradycyjnie, pomimo formalnego uchylenia takiego obowiązku w połowie XVIII w., wiązało się w kraju carów ze statusem elit. Dodajmy, że rosyjska szlachta otrzymała prawa porównywalne z pozycją polskiej dopiero w 1785 r., na skutek przywileju Katarzyny II. Dlatego po III rozbiorze pojawił się dylemat: jaką politykę w tej sytuacji prowadzić wobec nowych poddanych? Początkowo usiłowano „zaimplementować” na ziemiach Rzeczypospolitej tradycyjne metody wypracowane przez imperium wobec okrain w ciągu wieków jego ekspansji.
Za wybitnym brytyjskim badaczem Rosji Geoffreyem Hoskingiem można zauważyć, że, w odróżnieniu od mocarstw europejskich, kraj ten nie tyle „miał” swoje imperium, ile po prostu „był” od zawsze imperium, to znaczy zbudowany został na takiej właśnie strukturze. Choć państwo to rozpadało się kilkakrotnie, zawsze jednak usiłowało wrócić do stanu pierwotnego, czego dowodzą także współczesne wstrząsy i trwająca obecnie agresja na Ukrainę. Elementem takiej właśnie tożsamości państwa rosyjskiego były wypracowane przez wieki metody, które można by opisać jako próbę lojalizowania i wciągania do kolaboracji elit podbitych ziem. Znakomitym przykładem może tu być los szlachty niemieckiej w prowincjach nadbałtyckich, która po ich włączeniu do Rosji, na podstawie tzw. kapitulacji nysztadskich z 1721 r., otrzymała większe przywileje, niż w okresie panowania Szwecji.
Z podobnych powodów wynikała też strategia zastosowana po III rozbiorze wobec Polski. W pierwszej fazie, za Katarzyny II, usiłowano poddać włączone ziemie unifikacji administracyjnej, połączonej z represjami wobec uczestników insurekcji kościuszkowskiej i wojny w obronie Konstytucji 3 Maja. Jednak wkrótce, niemal natychmiast po śmierci Katarzyny, jej syn Paweł I, nienawidzący matki za zamordowanie ojca, Piotra III, odwrócił tę politykę i przywrócił szlachecki samorząd, którego obraz znamy choćby z kart Pana Tadeusza Adama Mickiewicza. Strategia ta zderzyła się jednak z przeszkodą w postaci siły polskiej kultury i republikańskiej tradycji. Idee wolnościowe wyrażane w formie polskiego, patriotyzmu, stały na antypodach autokratycznej tradycji rosyjskiej. Pamięć o niepodległym państwie trwającym przez osiem wieków, okazała się wciąż atrakcyjna dla polskich elit. Wyrazem tego stało się zaangażowanie wielu ich przedstawicieli w powstanie kościuszkowskie, a potem w epopeję napoleońską i podtrzymywanie nadziei na odbudowę całej i niepodległej Rzeczypospolitej. Samo słowo niepodległość we współczesnym rozumieniu upowszechniło się w epoce rozbiorów, w obliczu utraty podmiotowości. Strategie przetrwania ówczesnej generacji polskiej szlachty w warunkach braku swego państwa opisał trafnie książę Józef Poniatowski, mówiąc o „dwóch sumieniach”: jednym, prezentowanym wobec zaborcy, a drugim – ukrytym głęboko, wyrażanym jedynie w domu, z nadzieją na odzyskanie niepodległości. (Interesującą książkę pod tym tytułem napisał prof. Jarosław Czubaty). Epoka napoleońska stała się okresem, w którym „kartę polską” licytowali, i to ostro, zarówno Napoleon jak i Aleksander I. Ten drugi, bodaj najbardziej liberalny z rosyjskich carów, także chciał mieć „swoich Polaków” – partię prorosyjską, jako narzędzia gry z Francją i z mocarstwami niemieckimi. Dlatego łudził polskich polityków, że uda się odtworzyć Rzeczpospolitą, razem z jej ziemiami wschodnimi pod berłem cara. Na skutek klęski Napoleona koncepcja ta, jak mogło się wydawać, wygrała na Kongresie Wiedeńskim w 1815 r. Choć wobec oporu pozostałych mocarstw udało się wytargować tylko niewielkie Królestwo Polskie, to jednak z prawem do „wewnętrznego” rozszerzenia o pozostałe ziemie zaboru rosyjskiego.
Jednak marzenia Polaków o odtworzeniu państwowości, zwłaszcza obejmującej ziemie dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego, były chyba jedynie wyrazem myślenia życzeniowego?
Nadzieje Polaków na spełnienie tych obietnic, a potem rozczarowanie, także pod wpływem łamania konstytucji nadanej Królestwu (dodajmy, że najbardziej liberalnej w ówczesnej Europie), stały się źródłem frustracji, szczególnie młodego pokolenia. Wyrażało się to w kolejnych spiskach i wiodło do wybuchu powstania listopadowego. Ziemie wschodnie Rzeczypospolitej, nazwane dopiero w XIX w. Kresami, pozostały w granicach imperium i znalazły się pod panowaniem Aleksandra I w bodaj najbardziej sprzyjającej dla nich sytuacji w ciągu całego wieku. Dzięki aktywności księcia Adama Jerzego Czartoryskiego i jego wysokiej pozycji przy dworze, jako przyjaciela cara, powstała tu faktyczna autonomia kulturalna i szkolna. Jej wyrazem był wileński okręg szkolny obejmujący całość ziem wschodnich dawnej Rzeczypospolitej, z Uniwersytetem w Wilnie na czele. To stąd wyszła znacząca część elit intelektualnych, literackich i kulturalnych z Joachimem Lelewelem, Adamem Mickiewiczem i Juliuszem Słowackim na czele. To wspaniałe pokolenie epoki późnego oświecenia i wczesnego romantyzmu, wywodzące się z Kresów, stworzyło trwający do dzisiaj kanon polskiej kultury i literatury, odwołując się do żywej pamięci niepodległej Rzeczypospolitej i w poetyckiej formie idealizując jej wolnościowe tradycje. Stanowiska w administracji, a nawet funkcje gubernatorów obsadzane były wtedy przez Polaków. Były więc powody, żeby opłakiwać przedwcześnie zmarłego Aleksandra po jego nieoczekiwanej śmierci w 1825 r. jako władcę, który po klęsce opcji napoleońskiej, zaoferował maksimum tego, co dało się uzyskać w ówczesnej rzeczywistości. Szczególnie z perspektywy pokolenia, które przeszło przez wzloty i upadki swych nadziei, od Sejmu Czteroletniego, przez Konstytucję 3 Maja i wojnę w jej obronie, Targowicę, II rozbiór, insurekcję kościuszkowską, III rozbiór, epopeję legionową i nadzieje obudzone przez Napoleona, których apogeum i zarazem perygeum stał się rok 1812 oraz nieudana wyprawa na Moskwę. To dlatego damy w Warszawie i w Wilnie, noszące w 1825 r. żałobę po carze, nazywały zmarłego Aleksandra Pawłowicza „naszym aniołem”.
Teraz Królestwo Kongresowe, jak i ziemie litewsko-ruskie, stały się rodzajem laboratorium rozważanych zmian konstytucyjnych, które zamierzano wprowadzić także w Rosji. Utworzony w 1817 r. Korpus Litewski, umundurowany podobnie jak Wojsko Polskie, oddany pod komendę carskiego brata, wielkiego księcia Konstantego, stojącego na czele armii polskiej i równocześnie administrującego guberniami zachodnimi, zapowiadał spełnienie obietnic Aleksandra. Te jednak były składane wobec polskich elit zawsze nieoficjalnie.
Dlaczego Mikołaj I nie chciał kontynuować tej liberalnej polityki wobec Polaków?
Kurs polityki imperium wobec Polaków zmienił się gwałtownie już na początku lat 20. XIX w., a więc jeszcze za Aleksandra I, pod wpływem zagrożenia rewolucyjnego w Europie oraz głosów płynących z samej Rosji. Car musiał zrezygnować ze swoich eksperymentów liberalnych i konstytucyjnych, które miały też znaczenie propagandowe wobec zagranicy i były elementem gry geopolitycznej z Prusami i Austrią. Wyrazem tego zwrotu stały się najpierw represje wobec filomatów i filaretów, kółek uczniowskich i studenckich w Wilnie. Zapowiadało to nowy kurs – znoszenia autonomii kulturalnej i gwarancji dla praw narodowych. Odtąd twarzami tej nowej polityki stał się osławiony senator Nikołaj Nowosilcow, nadzorca tajnej policji i zakulisowych działań wobec Polaków oraz znienawidzony brat cara Konstanty w Warszawie. Obaj carscy prokonsulowie, sportretowani zostali niezwykle celnie w arcydziełach romantycznego dramatu, „Dziadach” części III Mickiewicza i „Kordianie” Słowackiego.
Kurs wyrażany przez nich został wkrótce wzmocniony na skutek objęcia władzy przez brata Aleksandra – Mikołaja I. Ten zaś wstąpił na tron w grudniu 1825 r. „po trupach” dekabrystów, zmasakrowanych podczas ich nieudanego powstania na placu Senackim w Petersburgu. Nowy car, nie tylko na skutek tego doświadczenia, widział odtąd śmiertelne, rewolucyjne zagrożenie w każdej formie, choćby legalnej, sejmowej opozycji w Królestwie Polskim. W odróżnieniu od swego liberalnego brata, nigdy nie odczuwał też filopolskich sympatii. Księcia Czartoryskiego wręcz nie cierpiał i wychował się nie na pismach Jana Jakuba Rousseau, jak Aleksander, tylko na literaturze kontrrewolucyjnej, na Nikołaju Karamzinie i na „carosławiu”. W kwestii polskiej był wierny testamentowi politycznemu swej babki Katarzyny II, kontynuując wytyczone już przez nią kierunki ekspansji w Europie Środkowej, na Bałkanach i na Wschodzie. Utrzymanie ziem polskich było warunkiem tej polityki. Polska, jak trafnie zauważył Napoleon, była geopolitycznym „zwornikiem sklepienia” tej części Europy. Mogła być antyrosyjską marchią, jak za Księstwa Warszawskiego, albo rosyjską bazą militarną szachującą niemieckich sąsiadów. Kontrola ziem za Bugiem dopełniała tej geopolitycznej wizji. Jednak w tej epoce pojawiła się też nowa argumentacja, wskazująca za Karamzinem, iż były one także kolebką ruskiej państwowości i rosyjskiej tożsamości Pod wpływem romantyzmu rodziła się idea „rosyjskiego świata”, którego sercem były ziemie ukraińskie i białoruskie.
W tej samej epoce pojawiło się nowe zjawisko, którego zapisem stała się wielka Historia państwa rosyjskiego Karamzina, wybitnego literata i doradcy carów, doprowadzona do czasów Smuty z początku XVII w. Jej pierwsze tomy ukazały się w 1818 r. W tej epickiej wizji dziejów Rosji jej imperium ukazane zostało jako dziedzictwo przynależne nie tylko panującej dynastii, ale i narodowi rosyjskiemu. Istotnym wątkiem było tu uzasadnienie historycznych praw Rosji do panowania nad ziemiami litewsko-ruskimi, jako sukcesji po Rusi Kijowskiej. Zarazem Karamzin bronił samodzierżawia jako zwornika całego systemu politycznego imperium i jego dziedzictwa powstałego z kolejnych podbojów. Już w 1819 r., kiedy po cichu debatowano nad możliwością wskrzeszenia pod berłem cara Królestwa Polskiego w granicach całego zaboru rosyjskiego, historyk ten i ideolog zarazem, wystąpił z gwałtownym protestem. Wyrażał w nim nie tylko prywatny pogląd, ale też stanowisko wpływowej koterii antypolskiej skupionej wokół siostry Aleksandra. Kolejny car, Mikołaj, był już pod bardzo silnym wpływem tej monarchicznej, imperialnej i konserwatywnej wizji. Co prawda usiłował jeszcze utrzymać konsensus z Polakami na swoich warunkach, ale tylko w Królestwie Polskim. Teraz nie było mowy o żadnych ustępstwach wobec mieszkańców ziem litewsko-ruskich. Polityka wobec obu tych części zaboru rosyjskiego logicznie dopełniała się. Warunkiem utrzymania status quo nad Wisłą w wyobraźni nowego cara miała być stopniowa unifikacja ziem za Bugiem. Wiele wskazuje na to, że już wtedy, przed powstaniem 1830 r., powstały plany stopniowej rusyfikacji guberni zachodnich, łącznie z projektami przyszłego likwidatora kościoła unickiego, biskupa Józefa Siemaszki.
A więc powstanie listopadowe stało się dla Mikołaja dobrym pretekstem nie tylko do odebrania przywilejów Królestwu Polskiemu, ale też do działań mających na celu stopniową unifikację ziem wschodnich z imperium…
Oczywiście to powstanie listopadowe dało Mikołajowi szansę nie tylko zemsty, ale i bezwzględnej, niczym już nie hamowanej likwidacji polskiego eksperymentu Aleksandra. Najbardziej znanymi symbolami tej nowej polityki stały się nie tylko masowe represje wobec uczestników insurekcji i konfiskaty majątków, ale także zniszczenie autonomii szkolnej. Towarzyszyła temu likwidacja polskich szkół oraz instytucji naukowych z Uniwersytetem Wileńskim i Liceum Krzemienieckim na czele, a także całego wileńskiego okręgu naukowego oraz rozpoczęcie rusyfikacji kulturalnej. Dopełniało tego rozwiązanie Korpusu Litewskiego i stopniowe znoszenie systemu prawnego odziedziczonego po I Rzeczypospolitej. Instrumentami tej polityki stały się struktury szkolne podporządkowane nowemu Uniwersytetowi św. Włodzimierza powołanemu w Kijowie z misją rusyfikacji tych ziem. Bezwzględny terror wojskowo-policyjny i system represji, szczególnie po wykryciu w 1838 r. spisku Szymona Konarskiego, uzupełniła likwidacja Kościoła greckokatolickiego w 1839 r. Miała ona na celu odcięcie „ruskiej” ludności tych ziem od polskich wpływów. Politykę asymilacji usiłowano realizować również poprzez werbunek bogatej szlachty do służby państwowej i nakłanianie jej do kolaboracji z władzami carskimi. Najbardziej jednak skutecznym narzędziem ograniczania zasięgu i siły polskiego żywiołu na Kresach okazało się wielkie przedsięwzięcie, mające wszelkie cechy inżynierii społecznej. Była nim rozpoczęta wtedy na szeroką skalę weryfikacja szlachectwa. Pociągnęła ona za sobą utratę praw obywatelskich przez reprezentującą tu polskość rzeszę drobnej szlachty, owych „panów sobie”, zagrodowców i mieszkańców zaścianków.
Rozprawa imperium z tą ludnością była ogromnym przedsięwzięciem, długotrwałym procesem, którego źródłowe badanie rozpoczął francuski historyk Daniel Beauvois. W latach 80. XX w., jako Francuz, został dopuszczony do archiwów w Kijowie i w głośnej wtedy książce pokazał, jaka była skala tej operacji, przypominającej inżynierię społeczną. Ale dziś, również dzięki krytycznym wobec Beauvois ustaleniom znakomitych polskich badaczy, szczególnie prof. Leszka Zasztowta czy prof. Jolanty Sikorskiej-Kuleszy oraz wielu innych wiemy, że zjawisko to nie zaczęło się w połowie XIX w., ale już w czasach Nikołaja Repnina, jednego z pierwszych gubernatorów wileńskich. Wówczas zaczęto myśleć, jak pozbyć się z tego obszaru nadmiaru ludzi wolnych, mających prawa obywatelskie, którzy zarazem reprezentowali polską tożsamość. To były całe miejscowości i tzw. okolice szlacheckie, zamieszkałe przez ludzi, którzy żyli trochę jak chłopi, ale byli wolni, zachowywali pamięć historyczną i przywiązanie do wiary, ojczyzny, wolności, osobistej godności, co było szokujące dla rosyjskich czynowników.
I dlatego co najmniej od lat 30. XIX w. chciano ich deportować…
Chciano ich deportować już od lat 90. wieku XVIII, tylko się powstrzymywano, zwłaszcza w epoce carów Pawła i Aleksandra, którzy grali z Napoleonem „kartą polską”. Choć ostatecznie nie posunięto się do tego, to plany masowych deportacji, metod charakterystycznych dla imperialnych rządów, pojawiały się wcześniej, tylko szły początkowo do kosza albo na dno głębokich szuflad w ministerialnych gabinetach, nie bez wpływu ks. Adama Jerzego Czartoryskiego czy innych polskich dygnitarzy na carskiej służbie. Powrócono do tych projektów „redukcji szlachectwa” po upadku powstania listopadowego. W najszerszej skali usiłował to przeprowadzić wojenny gubernator kijowski Dmitrij Bibikow, który stworzył prosty system, powtórzony potem w Królestwie Polskim: od wszystkich, którzy uważali się za szlachtę żądano pokazania „papierów”, czyli poświadczenia praw szlacheckich. W szlacheckich „okolicach”, w których wiadomo było kto jest kim z „dziada-pradziada”, gdzie wraz z każdym kolejnym konfliktem płonęły dokumenty, trudno więc było formalnie dowieść swojego pochodzenia… Urządzono więc typowo rosyjską „pokazuchę”: gdy ktoś miał pieniądze, to mógł zwrócić się do urzędu heroldii w Petersburgu, zapłacić łapówkę czynownikom i dostać tzw. „herb z sąsiedniej strony”, a więc przydzielony przypadkowo. Ale większość szlachty nie miała takich możliwości i zamieniano ich w tzw. jednodworców, których status był czymś pośrednim między szlachcicem a chłopem. Dzięki temu procederowi w ciągu pokolenia czy dwóch można było ich zrusyfikować. Wypadnięcie ze stanu szlacheckiego w feudalnym systemie społecznym imperium było katastrofą. Oznaczało, że płaciło się podatki, dostarczało rekruta, podlegało się karom cielesnym. Po prostu traciło się elementarne ludzkie prawa. Cała ta ogromna, rozłożona na parę pokoleń brutalna operacja socjotechniczna, miała zniszczyć resztki tkanki społeczno-kulturowej, będącej dziedzictwem politycznego, republikańskiego narodu I Rzeczypospolitej. Aczkolwiek ostateczna rozprawa z tymi kresowymi społecznościami miała nastąpić dopiero w czasach sowieckich, w latach 30. XX w., kiedy ludność polska, która znalazła się za tzw. granicą ryską, w okolicach Mińska, na Podolu i Wołyniu, miała zostać po prostu eksterminowana.
Nadal zbyt słabo znamy skalę podobnych działań imperium, które objęły co najmniej kilkaset tysięcy osób. Dopiero niedawno, na podstawie źródeł archiwalnych, zaczęto np. dokładniej opisywać inne zjawisko – ogromną skalę poboru rekruta do carskiej armii. Oznaczało to w tej epoce służbę trwającą 20–25 lat z niewielką szansą przeżycia i powrotu w rodzinne strony. Według dawnych szacunków, sprzed otwarcia rosyjskich archiwów, dokonanych przez wybitnego znawcę wieku XIX, Stefana Kieniewicza, na podstawie raportów dyplomatów brytyjskich, z Ziem Zabranych, „wybrano” jako rekrutów aż 400 tys. młodych ludzi. Nowsze dane, oparte na materiałach zachowanych w wojskowych archiwach rosyjskich, choć nieco redukują te liczby, to potwierdzają ogromną skalę samego przerażającego procederu wybierania „żywej kontrybucji” z ówczesnego pokolenia młodzieży, zwykle spośród jej najbardziej aktywnej i patriotycznie nastawionej części. Te ofiary imperium, po narzuceniu im siłą carskich mundurów, zamieniane były przemocą w jego sługi, a wkrótce i w obrońców, wysyłanych do kolejnych podbojów na odległe, wschodnie okrainy, szczególnie na Kaukaz i na tzw. linię orenburską, w stepy Kazachstanu i południowej Syberii. Tu, celowo rozproszeni z obawy przed buntem, Polacy stanowili aż 20% stacjonujących żołnierzy. Na podstawie dokumentacji wojskowej, zbadanej przez prof. Wiesława Cabana, udało się ustalić, iż tylko z terenu Królestwa Polskiego w latach 1831/1832–1873 wcielono do carskiej armii ponad 200 tys. młodych ludzi. Nadal nie znamy dokładnej liczby ofiar tego procederu z Kresów. Te przerażające statystyki powinny dać do myślenia i być uwzględniane w nierozstrzygalnym sporze o cenę płaconą za niepodległość, posiadanie suwerennego państwa i sens ofiar złożonych w kolejnych powstaniach. Za brak suwerenności także płaci się cenę…
Mówiono wręcz, że była to najgorsza forma zesłania…
No tak, to właściwie było zesłanie. Z setek tysięcy ludzi wróciło zaledwie od kilku do kilkunastu procent. Ogromna część, około 70% zmarła podczas tej służby. Dodać należy, że część byłych żołnierzy, 20–25 tys., została w Rosji, bo nie miała dokąd wracać po dwudziestu latach nieobecności. Swój dom zobaczyło zaledwie 20–25 tys., zaś aż 150 tys. zmarło lub zginęło w bezkresach rosyjskiej Azji. Oni nie umierali na polu bitwy, lecz z powodu brutalności dowódców, chorób, wskutek złych warunków skoszarowania. To są zjawiska, których dziś sobie nie wyobrażamy. Zresztą nie tylko „Kresy”, ale też Królestwo Polskie funkcjonowało na podobnej, kolonialnej w istocie zasadzie.
Z punktu widzenia Mikołaja, wszystkie te działania represyjne były jednak zaledwie początkiem długiego procesu „trawienia” dziedzictwa I Rzeczypospolitej, rozpisanego na lata, dokładniej na lat 90. Bo tyle czasu car dawał wykonawcom swej polityki, jak namiestnik Królestwa feldmarszałek Iwan Paskiewicz, na pełne „wypolszczenie” Kresów i zrusyfikowanie Polaków także nad Wisłą.
W epoce „nocy paskiewiczowskiej” i popowstaniowych represji za Bugiem, w zderzeniu z siłą polskiego patriotyzmu, kształtowała się zupełnie nowa ideologia, tworzona na rozkaz cara. Nazwano ją teorią „oficjalnej narodowości”. Była to właściwie pierwsza oficjalna doktryna imperium, przygotowania na zlecenie płynące od tronu. Miała ona za zadanie zarówno odeprzeć polskie aspiracje do tzw. Zachodniej Rosji, jak i powstrzymać wpływy ideologiczne płynące z Europy. Polskie powstania i spiski reprezentowały oba te zagrożenia. Ideologia owa miała charakter konserwatywny i monarchiczny, a jej wartości wyrażały hasła „samodzierżawie, prawosławie, narodnost’”. To ostatnie pojęcie tłumaczone było jako „narodowość” albo „ludowość”, w rozumieniu niemieckiego terminu volk, czy angielskiego people. Hasła te wyraźnie były odpowiedzią na polskie zawołanie „Bóg, Honor, Ojczyzna”.
Równolegle z tą oficjalną, konserwatywną i monarchiczną ideologią legitymizującą panowanie nad Kresami, tworzone były w tym samym celu, także na zamówienie cara, nowe teorie historyczne. Szczególnie ważną rolę spełniła teoria nadwornego historyka Mikołaja I, profesora Uniwersytetu Moskiewskiego Nikołaja Ustriałowa. Zgodnie z nią Wielkie Księstwo Litewskie miało być w istocie państwem rosyjskim, takim samym jak Wielkie Księstwo Moskiewskie. Zgodnie z poglądem mówiącym o „dwóch Rusiach/Rosjach”, miały istnieć dwa państwa ruskie/rosyjskie: suwerenna Ruś Moskiewska, i ta druga, litewska (Wielkie Księstwo Litewskie) podporządkowana Polsce na skutek kolejnych unii. W tej perspektywie agresywne wojny Moskwy i Rosji ukazano jako proces „zbierania ziem ruskich”, zakończony sukcesem dopiero na skutek rozbiorów Rzeczypospolitej w końcu XVIII w. Pozwoliło to naprawić „historyczny błąd”, czyli zjednoczyć dwie ruskie państwowości.
Zjednoczyć pod nowymi hasłami, wyrażającymi ideę jednego, „ruskiego narodu”?
Tak, to wtedy także pojawiła się inna, odnowiona obecnie idea wielkiego „trójjedynego narodu rosyjskiego”, którego części składowe tworzyły wszystkie wspólnoty wschodniosłowiańskie, pod opieką najsilniejszej, wielkoruskiej. Dzisiaj teoria ta przeżywa swoją drugą młodość. Po dwóch wiekach wróciła, ku memu zdumieniu, ponownie do łask. Teraz w odnowionej formie, jako uzasadnienie współczesnych pretensji Rosji do panowania nad ziemiami Białorusi, Ukrainy i Litwy, traktowanych jako serce „rosyjskiego świata” (russkij mir). Stworzyli ją jednak półtora wieku wcześniej historycy i ideolodzy Mikołaja I, a nie jakiś specjalista od propagandy historycznej Władimira Putina.
Zauważmy, że przy podobnym uzasadnieniu praw do ziem wschodnich Rzeczypospolitej, aż do pierwszej połowy XIX w. Rosja używała wciąż głównie kategorii historycznych i religijnych. Dopiero w latach 30.–40. XIX w., w epoce mikołajowskiej, po powstaniu listopadowym, pod wpływem nowego nurtu kulturowego – romantyzmu, a razem z nim rozwoju badań etnograficznych, pojawiła się inna argumentacja – etniczna, odwołująca się do kategorii języka. Teoria „trójjedynego narodu rosyjskiego” odpowiadała na to wyzwanie, stosując w opisie już nie tylko argumenty historyczne, ale i kryteria etniczne oraz językowe.
Zdobyła ona szybko przewagę i wykorzystywana była odtąd szeroko także w propagandzie skierowanej do europejskiej opinii publicznej, w połowie XIX w., by dowieść rosyjskiego charakteru Kresów. Stało się to po przegranej wojnie krymskiej, już po śmierci Mikołaja, w epoce odwilży i triumfu liberalizmu w Rosji. W okresie tzw. wielkich reform, z których najważniejszą stało się uwolnienie chłopów z poddaństwa, w ślad za nadaniem im wolności i ziemi, pojawiło się pytanie: kim ci chłopi będą, szczególnie tam, na pograniczu, w miejscu ścierania się kultury polskiej i rosyjskiej? Za kogo będą się oni uważać? Czy staną się lojalnymi obywatelami modernizującej się pod hasłami narodowymi Rosji?
Prowadziło to do rywalizacji z polskimi elitami o serca i dusze włościan „małoruskich” (ukraińskich), białoruskich, litewskich, łotewskich, a nawet ludności żydowskiej. Uwidoczniło się to zwłaszcza w epoce tzw. „rewolucji moralnej”. Rozpoczęła się ona krwawo tłumionymi manifestacjami na ulicach Warszawy w lutym 1861 r., obejmując całość ziem Rzeczypospolitej, za Bugiem m.in. Wilno i Grodno, docierając aż do Kijowa. Polskie działania podejmowane pod jej wpływem, wyrażały się w pracy organicznej, zakładaniu nielegalnych szkół i postulatach zjazdów ziemian, aby przywrócić Uniwersytet Wileński, okręg szkolny i wskrzesić szkolnictwo w języku polskim.
Budziło to wszystko u Rosjan ogromny niepokój, bo w ślad za reformami, za liberalną ideologią modernizacji imperium, pojawiło się wtedy nowe zjawisko, którego w polskiej historiografii często się nie zauważa – nowoczesny, imperiocentryczny rosyjski nacjonalizm. „Liberalne imperium”, wizja nowej zmodernizowanej Rosji zakładała, że miała ona stać się państwem narodowym, a nie tylko carską monarchią. W ślad za tym szła rywalizacja o wpływ na miliony chłopskich umysłów i serc powołanych do życia obywatelskiego. Momentem dramatycznej konfrontacji na tym tle stała się epoka powstania styczniowego. Z rosyjskiej perspektywy była to walka o Kresy, o Kraj Zachodni. Jego zachowanie postrzegano jak warunek przetrwania wieloetnicznego imperium i jego „unarodowienia”, tj. przekształcenia w narodowe państwo rosyjskie.
Walka ta przybrała wyjątkowo brutalne jak na tamten czas formy.
Zanim od wiosny 1863 r. wkroczył do akcji na Litwie nowy generał-gubernator wileński Michaił Murawjow „Wieszatiel”, którego brutalne metody zbiorowej odpowiedzialności i bezprawia wyznaczyły na długo nowe standardy walki z polską „kramołą” (ros. buntem), „liberalne imperium” Aleksandra II przed styczniem 1863 r. testowało jeszcze inne rozwiązania. W rosyjskim establishemencie, w obliczu narastającego kryzysu i przerzucania się od represji do prób pozyskania Polaków, można wyróżnić w tym czasie kilka nurtów politycznych. Zdecydowanie wrodzy Polakom byli przedstawiciele starego, mikołajowskiego reżimu, ale ci znaleźli się na marginesie, w epoce tryumfu haseł liberalnych. W „Rosji w przebudowie” coraz silniejsza była wspomniana tendencja nacjonalistyczna, zdecydowanie wroga polskim aspiracjom. Domagała się ona, by imperium przestało być własnością rodu Romanowów i związanej z nimi grupy kosmopolitycznych elit, a stało się państwem narodu rosyjskiego. Odnajdziemy ten pogląd także w kręgu tzw. liberalnych biurokratów, czyli wyższego aparatu imperialnego, który faktycznie realizował w imieniu cara wielkie reformy. Ich wizja unowocześnionej Rosji zakładała zachowanie systemu samodzierżawia i scentralizowanego państwa jako skutecznych narzędzi modernizacji, wbrew interesom szlachty. Działacze ci nie dopuszczali więc koncepcji autonomicznych zarówno dla ludności polskiej jak i pierwocin inteligencji ukraińskiej, białoruskiej czy litewskiej. Szczególnie na ziemiach wschodnich dawnej Rzeczypospolitej, uważanych przez wszystkich nacjonalistów za kolebkę Rusi/Rosji oraz „rosyjskiego świata”. Ten ostatni termin był coraz popularniejszy.
Ujawnił się wtedy także nurt, który odnawiał nadzieje na możliwość powrotu do niektórych elementów autonomii kulturalnej z czasów Aleksandra I. Reprezentował go minister spraw wewnętrznych Piotr Wałujew, były gubernator Kurlandii, proponując oparcie samodzierżawnej władzy na konsensusie z warstwą ziemian, w tym szlachty z okrain. Minister ten omawiał nawet z przedstawicielami polskich elit podobne projekty w latach 1861–1862, a przynajmniej pozwalał je oficjalnie składać, by zyskać ich lojalność. Budziło to nadzieje, ale w istocie było grą na czas, w celu odciągnięcia od radykalizującego się ruchu patriotycznego wyższych warstw z Kresów. Szereg podobnych postulatów zgłaszała szlachta z ziem litewskich, białoruskich, mniej z ukraińskich, bo tam polska obecność była wyraźnie słabsza, a Rosjanie byli bardziej wyczuleni właśnie na kwestię „małoruskiego” separatyzmu, jak wtedy pisano, uważając go za skutek „polskiego spisku”. Na ziemiach litewsko-białoruskich takim aktywnym działaczem stał się właściciel dóbr Strabla, leżących na granicy z Królestwem Kongresowym (pałac zachował się do dzisiaj) – hrabia Wiktor Starzeński, marszałek szlachty guberni grodzieńskiej. Usiłował on wytargować jakąś formę autonomii, przynajmniej kulturalno-szkolnej dla Kraju Północno-Zachodniego, jak w oficjalnej, imperialnej nomenklaturze nazywano gubernie litewskie i białoruskie. Docelowym planem było prawdopodobnie administracyjne i prawne wydzielenie ziem dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego w formie autonomii połączonej z imperium, na wzór Królestwa Polskiego lub Finlandii. Ze względu na swe ambicje polityczne i strategię, hrabia Starzeński nazywany był „litewskim Wielopolskim”. Z punktu widzenia Petersburga reformy właściwego margrabiego Aleksandra Wielopolskiego jako naczelnika władz cywilnych Królestwa Polskiego i realizatora pojednawczej polityki, prowadzonej w imieniu nowego namiestnika, carskiego brata, w. ks. Konstantego, miały być ograniczone jedynie do ziem nad Wisłą.
Historycy spierający się o sens reform Wielopolskiego często chyba o tym zapominają…
Car, nawet w czasie odwilży posewastopolskiej, rozpoczętej po klęsce w wojnie krymskiej w 1856 r., pod naciskiem polskich manifestacji pozwalając od 1861 r. na skromne koncesje, równocześnie mówił stanowczo litewskiej szlachcie w Wilnie: „Niech ona pamięta i Europa, że tu nie Polska”. Był to wobec Litwy odpowiednik słynnego point de rêveries (franc. „bez złudzeń panowie”), słów wypowiedzianych wobec Polaków w Warszawie w 1856 r. Nie było mowy o większych ustępstwach za Bugiem.
Wielopolski dobrze rozumiał te ograniczenia. Jako „realista”, zabiegając o koncesje dla Kongresówki, gdy od 1861 r. otworzyły się takie możliwości, trzymał się zasady, iż nie należy podejmować problemu „braci za Bugiem”, by nie drażnić Rosjan. Dlatego, nie podnosząc sprawy Kresów, faktycznie godził się, by zostawić los ludności polskiej na wschodzie w rękach rosyjskiej administracji. W dalszej perspektywie groziło to jednak pełną ich rusyfikacją. Tym bardziej, że alternatywą dla kursu Konstantego i Wałujewa, szukających konsensusu z polskimi elitami na rosyjskich warunkach, był inny, rysujący się już przed 1863 r. scenariusz. Reprezentowała go część wspomnianej, tzw. liberalnej biurokracji, tj. grupa dygnitarzy, którym car powierzył reformowanie imperium. W odróżnieniu od szlacheckich liberałów typu Wałujewa, gotowych uwzględniać interesy starych elit społecznych z okrain w ramach wspólnego, zachowawczego obozu szlacheckiego, lojalnego wobec monarchy, wyrażali oni silną tendencję centralistyczną, unifikatorską i nacjonalistyczną zarazem. Wzorowali się na autorytarnej, populistycznej monarchii napoleońskiej II Cesarstwa we Francji, proponując oparcie samodzierżawia na kontrolowanym przez biurokrację ludzie. Podjęte w tym duchu działania rusyfikacyjne, choć na tym etapie realizowane metodami nie tak brutalnymi jak po wybuchu powstania styczniowego, miały stanowić skuteczny sposób na wyparcie polskich wpływów z „odwiecznie rosyjskich ziem”, za jakie uważano „gubernie zachodnie”. Na tle dyskusji rosyjskich elit na znów aktualną kwestię „Co zrobić z Polską”, pojawiały się wówczas oryginalne rozwiązania, które znakomity badacz litewski Darius Staliūnas trafnie nazwał w tytule jednego ze swoich artykułów „akcją afirmatywną na zachodnich kresach imperium”.
Na czym miała ona polegać?
Chodziło o to, aby zamiast koncesji dla polskości, w postaci uniwersytetu w Wilnie, szkolnictwa czy przywrócenia samorządu szlacheckiego, postawić na lojalnych wobec cara litewskich, białoruskich i ukraińskich włościan. Rządy carskiej administracji miały zostać oparte na uwalnianych w tym czasie z poddaństwa i obdarzanych ziemią miejscowych chłopach. Zamierzano przyznać im prawo do używania „chłopskich narzeczy”, jak nazywano ich języki, wprowadzając je w system edukacji elementarnej, ale pod rosyjską kontrolą. Przy czym tożsamość i „dialekty”, którymi się posługiwali mieszkańcy ziem litewsko-ruskich, traktowano jako etap pośredni na drodze do stania się „dojrzałymi” obywatelami imperium, najlepiej Rosjanami. Zakładano, że na razie mogą sobie mówić „po chłopsku”, nawet należy zakładać im „chłopskie szkółki”, ale już na wyższym poziomie edukacji o ich tożsamości miał stanowić język rosyjski jako przepustka do udziału w kulturze uniwersalnej. Taki program stopniowej asymilacji, z dopuszczeniem na lokalnym poziomie „regionalizmu”, skierowanego jednak przeciwko znacznie silniejszej polskiej tożsamości, kojarzonej z aspiracjami politycznymi do odbudowy niepodległej Rzeczypospolitej, zgłaszał szczególnie generał-gubernator wileński Władimir Nazimow, który pełnił tę funkcję przed Murawjowem.
Ponieważ jednak wybuchło zbrojne powstanie, to najpierw trzeba było je bezwzględnie stłumić. Nazimowa zamieniono więc na generała Murawjowa. Tym bardziej, że wiosną i latem 1863 r. powszechnie obawiano się wojny z mocarstwami zachodnimi interweniującymi na razie tylko dyplomatycznie w obronie Polaków. Imperium, które nie zdołało skończyć jeszcze żadnej z podjętych reform, dobrze pamiętało klęskę w wojnie krymskiej rozpoczętej przed dekadą. Dlatego stłumienie za wszelką cenę wystąpień na Litwie i Białorusi miało zapobiec scenariuszowi jakiegoś desantu na wybrzeżu Bałtyku. Obawy takie odnaleźć można w rosyjskich planach sztabowych. Zapewne stąd m.in. wzięła się tak brutalna rozprawa rozpoczęta przez Murawjowa wiosną 1863 r., łącznie z paleniem i deportacją całych zaścianków szlacheckich, publicznymi egzekucjami i masowymi konfiskatami.
Ale widać też, że powstanie nie we wszystkich guberniach wybucha z równą intensywnością i nie wszędzie spotyka się z oddolnym poparciem…
Ależ oczywiście. Istotną różnicę można zauważyć między ziemiami dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego a Ukrainą, gdzie wyraźnie było widać słabość strony polskiej. Tu polskość ograniczała się do warstwy szlacheckiej, w tym także drobnej szlachty. Tymczasem na katolickiej Litwie, Żmudzi, a nawet w zachodniej części Białorusi wystąpienie nabrało charakteru ludowego. Dlatego też pamięć o 1863 r. pozostała tu żywa do dzisiaj, stając się, jak w Polsce, częścią tożsamości historycznej współczesnych Litwinów i Białorusinów.
Na mnie osobiście wielkie wrażenie zrobiły obchody 150. rocznicy powstania styczniowego na Litwie w 2013 r., z udziałem białoruskiej opozycji. Przypomnijmy, że w Polsce wtedy, w epoce polityki „resetu” z putinowską Rosją, oficjalne władze wręcz odmawiały patronatu nad obchodami rocznicy powstania. Podniosły charakter miał też uroczysty pogrzeb w 2019 r. szczątków straconych przez Rosjan i pochowanych w tajemnicy przywódców powstania na Litwie i Białorusi, odnalezionych na Górze Zamkowej w Wilnie. Byli to bohaterowie symbolizujący ostatnią walkę narodów Rzeczypospolitej przeciwko imperium pod hasłem odbudowania wspólnego państwa. Były wśród nich szczątki straconych na placu Łukiskim naczelnika wojennego na Kowieńszczyźnie Zygmunta Sierakowskiego i komisarza Rządu Narodowego na województwo grodzieńskie Konstantego Kalinowskiego, od lata 1863 r. faktycznie kierującego insurekcją na ziemiach Wielkiego Księstwa Litewskiego. To oni (dodajmy tu jeszcze ks. Antoniego Mackiewicza) opierali się głównie na włościanach i drobnej szlachcie, stając się ojcami-założycielami nowoczesnych idei narodowych mieszkańców ziem wschodnich dawnej Rzeczypospolitej.
Na Grodzieńszczyźnie, na Białorusi, gdzie wielu byłych unitów poszło do powstania albo je wspierało, białoruscy historycy wyliczają udział chłopów w oddziałach powstańczych nawet na 25 do 30% ich stanu.
Dodajmy, że w obu insurekcjach na Kresach, w wieku XIX ważnym elementem, obok silnej tradycji unickiej, postrzeganej przez stronę rosyjską jako zagrożenie, z którym należało się rozprawić, była znacząca obecność ludności przywiązanej do tradycji Rzeczypospolitej, do języka polskiego, katolicyzmu i polskiej tożsamości, w postaci całych wiosek, zaścianków i tzw. okolic szlacheckich. To byli ci wspomniani Bohatyrowicze znad Niemna opiewani przez Orzeszkową czy „Nadberezyńcy” przypominani w powieściach Floriana Czarnyszewicza. Często była to spolonizowana, dawna ruska, drobna szlachta – „bojarzynkowie”, którzy mieli takie prawa szlacheckie, jak nasi „zaściankowcy” czy „zagrodowcy” z pogranicza Mazowsza i Podlasia.
Jaka była skuteczność działań represyjnych? Jak wyglądała kresowa społeczność na przełomie XIX i XX w.?
Nasza wiedza na temat rusyfikacji czy represji popowstaniowych bardzo długo opierała się głównie na źródłach pamiętnikarskich. Zbyt słabo wykorzystano otwarcie postsowieckich archiwów do tej epoki po 1991 r. Ogromny postęp w badaniach przyniosła seria publikacji opracowań i źródeł dokonana w ostatnich latach przez prof. Stanisława Wiecha z Kielc. Jego ustalenia bardzo wyraźnie wskazują na kolejne etapy tej polityki. Chodziło w niej nie tylko o bogatą szlachtę, ale także o pozyskanie ludności chłopskiej. Ważną rolę w imperialnych strategiach odgrywały też czynniki ekonomiczne, np. nadzwyczajne podatki i kontrybucje nakładane za wspieranie powstania na ogromną skalę wobec ludności polskiej. Profesor Wiech wylicza, że te ciężary fiskalne były znacznie większe, niż do tej pory sobie wyobrażaliśmy. Do tego dochodził nieoficjalny sposób drenowania kieszeni w postaci korupcji, której skala jest trudna do opisania, a także „walka o ziemię”. Za Bugiem zrezygnowano po 1863 r. z udziału choćby lojalnych Polaków w administracji. Chodziło wreszcie o przejęcie pełnej kontroli, m.in. za pomocą szkolnictwa, nad świadomością coraz bardziej podmiotowej ludności chłopskiej, przez likwidację wszystkich polskich instytucji szkolnych.
Mówiąc o procesach trwających w ciągu XIX w. nie zauważamy zapomnianych z czasem, nieprawdopodobnie drastycznych metod represji, oczywistych dla ludzi z ówczesnych pokoleń, takich jak np. opisany wcześniej pobór rekruta. Działania takie trwały długo po 1863 r., szczególnie wciąż utrzymywany stan wojenny. Codzienną rzeczywistością dla mieszkańców ziem zaboru rosyjskiego, szczególnie Kresów była więc panująca tu przemoc wojskowa i policyjna, dająca wolną rękę nadużyciom skorumpowanej carskiej administracji. Choć z drugiej strony, wziatki (łapówki) często były jedynym sposobem ratunku i złagodzenia drakońskich represji. Służba w guberniach zachodnich ściągała tu zresztą specyficzny element ludzki – fanatycznych obrusitieli, jak i żądnych szybkiego wzbogacenia się kaznokradow… Z takiego doświadczenia codziennej przemocy wyrastała antyimperialna postawa pokolenia pochodzącego z Kresów, które w końcu wieku miało odnowić czynny opór, tworząc masowe ruchy polityczne domagające się odbudowy niepodległej Polski. Do tej generacji należał m.in. Józef Piłsudski.
Zadałbym w tym miejscu pytanie, na które nie da się pewnie odpowiedzieć: Czyje więc były „Kresy” na przełomie XIX i XX w.? Polskie? Rosyjskie? Białoruskie, litewskie i ukraińskie? Czy należały po trosze do wszystkich?
Procesy, o których wcześniej mówiliśmy, spowodowały głębokie zmiany społeczne i etniczne na ziemiach dawnej Rzeczypospolitej. Pamiętajmy, że to była epoka modernizacji, tworzenia się na obszarze starych wieloetnicznych imperiów nowoczesnych wspólnot narodowych, których tożsamość w tej części Europy oparta była na kryteriach etnicznych, a w ślad za tym ujawniania się postulatów politycznej odrębności. Procesami tymi Rosjanie usiłowali grać (wobec Litwinów, Żydów) lub powstrzymać ich rozwój (w przypadku Białorusinów i Ukraińców). Ponieważ białoruskich czy ukraińskich mieszkańców wsi traktowano jako część Rosjan, bądź przynajmniej kandydatów na nich, nie odnotowywano zwykle ich etnicznej tożsamości w statystykach, a tylko podawano wyznanie prawosławne. W celu asymilacji niszczono jakąkolwiek aktywność oświatową ukraińską czy białoruską, widząc w niej konkurencję dla tożsamości rosyjskiej albo wręcz „polski spisek”. Natomiast w przypadku Litwinów zastosowano metodę akulturacji poprzez zakaz stosowania tzw. „druków polskich”, tj. alfabetu łacińskiego, aż do roku 1904. Jeśli ktoś chciał publikować po litewsku, mógł to robić tylko cyrylicą. Podobny pomysł próbowano „zaimplementować” także nad Wisłą po upadku powstania styczniowego, wydając około 100 podręczników szkolnych dla dzieci wiejskich drukowanych po polsku cyrylicą. Tożsamość Polaków jak i Litwinów uratował Kościół katolicki. Polscy chłopi chcieli się modlić z książeczek do nabożeństwa w alfabecie łacińskim. Litewskie modlitewniki i podręczniki, także z inicjatywy duchownych, odbijano nielegalnie w alfabecie łacińskim za kordonem, na tzw. małej Litwie, czyli na skrawku ziemi, pozostającym pod władzą Prus. Stąd przerzucano je, nieraz z pomocą żydowskich przemytników, na drugą stronę.
Białoruski, litewski i ukraiński ruch narodowy rozwijały się pomiędzy dwiema bardzo silnymi tożsamościami rywalizującymi przez cały wiek XIX o Kresy – polską i rosyjską. Wszyscy urzędnicy i ideolodzy nacjonalizmu rosyjskiego mogliby powtórzyć w tej epoce przytoczone wcześniej słowa cara Aleksandra. Natomiast Polacy, aż do XX w., myśleli o tych ziemiach w kategoriach historycznego dziedzictwa Rzeczpospolitej, a więc w granicach z 1772 r. Inaczej uznaliby rozbiory. Dojrzewanie nowoczesnego kształtu tożsamości „narodów sukcesyjnych” Rzeczpospolitej postawiło jednak także przed Polakami kwestię: jaka ma być przyszła Polska? Odpowiedź na to pytanie dały nowe, masowe ruchy polityczne, narodzone w końcu wieku XIX. Przybrały one wśród Polaków kształt dwóch programów: wyrażanego przez Piłsudskiego i Polskiej Partii Socjalistycznej oraz przez obóz Narodowej Demokracji. Pierwszy z nich miał charakter federacyjny, nawiązując do tradycji Rzeczypospolitej, uwzględniając zmiany zachodzące w rozwoju tożsamości. Z kolei projekt Romana Dmowskiego, to wizja Polski nowoczesnej, bo nacjonalizm był wówczas kierunkiem na wskroś nowoczesnym. Tu wyobrażano sobie przyszłą demokratyczną Polskę nie tyle jako państwo monoetniczne, co raczej unitarne, zwarte narodowo, na wzór Francji, jako zunifikowaną republikę, zdominowaną nie przez mniejszości etniczne, ale naród polski tworzący nowoczesne państwo, ze swą silną kulturą i językiem. Z kolei z punktu widzenia carskiego imperium zachowanie „Kresów” i ich „przerobienie” na Rosję było kwestią absolutnie kluczową. O ile wcześniej najważniejszym czynnikiem integrującym imperium była monarchia i car, to od drugiej połowy wieku XIX idee nacjonalistyczne przesądzały o tym, że gubernia wileńska czy warszawska miały ulec rusyfikacji językowej i być tak samo rosyjskie jak kurska czy moskiewska. Ten nowy, nacjonalistyczny kurs, rozpoczęty został oficjalnie od lat 80. XIX w., od panowania Aleksandra III. Paradoksalnie wydał on „zatrute owoce” dla imperium, bo lojalne dotąd prowincje, takie jak np. Gruzja, Armenia czy Finlandia, gubernie bałtyckie, nagle, bez powodu, zostały poddane rusyfikacji, która do tej pory dotyczyła głównie Polaków oraz ziem dawnej Rzeczypospolitej. Skutek tego zwrotu był taki, że polityka rusyfikacyjna rozciągnięta teraz na wszystkie prowincje doprowadziła do zaostrzenia relacji imperialnego centrum ze wszystkimi, nawet dotąd lojalnymi narodowościami. Wyrazem tego stał się rok 1905, słusznie opisywany jako rosyjska „Wiosna Ludów”, w której postulaty społeczne łączyły się na peryferiach z narodowymi. Najlepszym przykładem tego zjawiska były dane mówiące o tym, że ogromna część wyroków śmierci za udział w rewolucji dotyczyła nie samej Rosji, ale właśnie okrain: od Finlandii aż po ziemie ukraińskie i Kaukaz. To okrainy były znacznie bardziej aktywne niż sama Rosja. Wystarczy wspomnieć, że aż ¼ wyroków śmierci wydanych za udział w rewolucji 1905 r. dotyczyła mieszkańców niedużego przecież Królestwa Polskiego, a 15% – guberni bałtyckich. Rok 1905 był więc nie tylko rewolucją Rosjan, ale też wszystkich narodów żyjących w imperium, także na obszarze Kresów, zapowiadając to, co miało się powtórzyć w roku 1917, po przejęciu władzy przez bolszewików. Wówczas to, po rozpędzeniu przez bolszewików demokratycznie wybranego parlamentu, Konstytuanty, w styczniu 1918 r., peryferia ogłaszały kolejno swą niepodległość. Zjawisko to miało zostać powtórzone jesienią 1991 r., po nieudanym puczu w Moskwie na rzecz zachowania ZSRS, w postaci wyrażanych przez republiki sowieckie aktów suwerenności.
Musimy jednak wrócić do początku wieku XX. Kresy wpadły wówczas – wprawdzie na krótko – w jeszcze inne ręce.
Wybuchła I wojna światowa i na Kresy wkroczyło konkurencyjne imperium, którym były Niemcy. Usiłowały one pod wpływem nacjonalizmu zrealizować na obszarze Międzymorza własny imperialny projekt Mitteleuropy, poprzez tworzenie podległych sobie ekonomicznie i politycznie państw narodowych. Wybitny brytyjski badacz imperiów Dominic Lieven, w niedawno wydanej, znakomitej pracy (W pożogę. Imperium, wojna i koniec carskiej Rosji) stawia wręcz tezę, że to walka imperiów o Europę Wschodnią, szczególnie ziemie i zasoby Ukrainy, a nie Bałkany, była główną przyczyną wybuchu I wojny światowej. Klęska rosyjskiego cara stworzyła szansę dla wielu ruchów narodowych. Ich działacze próbowali nawiązać współpracę z Niemcami, ogłaszając suwerenność czy „półsuwerenność” swoich krajów pod protektoratem niemieckiego kajzera. Berlin usiłował wpisać te tendencje do wyodrębnienia nowych państw na terytoriach rosyjskiego imperium w swój geopolityczny plan „Mitteleuropy”, najpełniej opisany w książce Friedricha Naumanna wydanej w 1915 r. Oznaczał on niemiecką hegemonię polityczną, ekonomiczną i kulturową nad całym Międzymorzem. Przegrana Niemców w wojnie na jakiś czas zdezaktualizowała ich projekt imperium lądowego w Europie Środkowo-Wschodniej. Po dwóch dekadach, już pod sztandarem zbrodniczej, rasistowskiej ideologii i za pomocą ludobójczej polityki partii nazistowskiej, Niemcy mieli wrócić do tego planu. Wtedy totalitarnymi metodami usiłowali zrealizować ten sam projekt geopolityczny pod hasłem Lebensraumu – „przestrzeni życiowej”. Ze skutkami, które dobrze znamy… Ziemie między tzw. geopolityczną bramą smoleńską a Bramą Brandenburską w Berlinie stały się w wieku XX obszarem największego natężenia zbrodni, totalitarnych eksperymentów mających zbudować utopijne „Królestwo Boże na ziemi”, które szybko okazało się prawdziwym „poligonem Szatana”’, miejscem ludobójstwa. Był to wszak obszar, gdzie stworzono pierwszy na świecie system totalitarny (możemy go nazwać „słowiańskim”). Jego skuteczność stała się wzorem dla innych podobnych totalitarnych ustrojów, kolejno we Włoszech i Niemczech, choć głoszących przeciwne mu hasła.
Podbój ziem leżących na lądowym pomoście między Bałtykiem a Morzem Czarnym odnowił również ich znaczenie geopolityczne. Była to odwieczna droga Wschód-Zachód. Jednak kiedy bolszewicy zostali w 1920 r. zatrzymani nad Wisłą, a potem nad Niemnem, musieli skupić się na zorganizowaniu imperium, które im się dostało. Właściwie można by powtórzyć za wybitnym amerykańskim historykiem rewolucji Richardem Pipesem, że bolszewicy dokonali „czerwonej rekonkwisty”, tzn. że ponownie zebrali w całość imperium carów, które w latach 1917–1918 całkowicie rozpadło się. Głównym wyzwaniem było dla nich utrzymanie odzyskanych okrainy oraz ich cennych zasobów ekonomicznych i ludzkich. Od tego zależało przetrwanie nowego reżimu. Rozwiązaniem było zrobienie kroku wstecz, czyli ogłoszenie tzw. NEP – Nowej Polityki Ekonomicznej. Oznaczała ona wycofanie się z rabunkowych i przemocowych metod komunizmu wojennego oraz najbardziej szalonych eksperymentów ekonomicznych, w celu utrzymania władzy. Teraz, w relacjach ze zbuntowaną wsią, zastąpiono obowiązkowe kontyngenty podatkiem żywnościowym.
Dwa lata później, w 1923 r., wprowadzono kolejną politykę, którą ośmielę się nazwać „NEP-em etnicznym”. Taki skrót można utworzyć zresztą od terminu „nowa etniczna polityka”. Polegała ona na tym, co nazwano „korienizacją”, czyli próbą „zakorzenienia” komunizmu na okrainach za pośrednictwem systemu autonomii kulturalnej, przyznanej narodom nierosyjskim. Nie dlatego, że rosyjscy bolszewicy nagle uwierzyli, że trzeba dać im prawdziwą swobodę rozwoju, ale dlatego, że na tych ziemiach mieli bardzo słabe wpływy. Wygrali tu z „białymi” w czasie wojny domowej, obiecując narodom na peryferiach samostanowienie. Partnerem mogła tu być socjalistyczna inteligencja, która jednak bolszewicka nie była, ale łączyła idee „postępu” z hasłami autonomii narodowej. Dlatego spełniono postulaty lewicowych elit narodów okrain, pozwolono na szkolnictwo w językach narodowych i autonomię.
Jeszcze przed rewolucją partia bolszewicka, rękami samego Lenina i Stalina, stworzyła w 1913 r. konstrukcję teoretyczną (opracowaną podczas pobytu obu liderów w Krakowie i Wiedniu), w której postulaty narodowe miały zostać podporządkowane interesom klasowym, reprezentowanym przez bolszewicką partię rewolucyjną. Po zdobyciu władzy, w ramach systemu sowieckiego federalizmu Związku Socjalistycznych Republik Sowieckich ogłoszonego w końcu 1922 r., zbudowano całą, ogromną, hierarchiczną piramidę autonomii, poczynając od statusu republiki autonomicznej aż do lokalnego samorządu na poziomie wiosek. Sowiecka Ukraina i Białoruś były znakomitym przykładem tego systemu. Wyrazem tego etapu polityki sowietyzacji, realizowanej za pośrednictwem języków i kultur narodowych, na co zezwolono, stała się „ukrainizacja” i „białorutenizacja” w sferze kultury i szkolnictwa. Oczywiście zwieńczeniem tego wszystkiego była pseudofederacyjna struktura ZSRS. Spoza tej fasady rządziły jednak twardą ręką partia komunistyczna i podległa jej administracja, a przede wszystkim tajna policja: CzeKa, GPU, OGPU, a potem NKWD. W okresie polityki „korienizacji” trwającej do 1929 r., aż do oficjalnego zastąpienia NEP-u programem przyspieszonej industrializacji w formie pięciolatek, wytworzyła się cała warstwa inteligencji ukraińskiej, białoruskiej, ale też innych narodowości.
Przypomnijmy, że podczas rewolucji Józef Stalin był ludowym komisarzem ds. narodowości i głosił hasła służące np. pozyskaniu ludów islamskich, akceptując szariat, który pochwalał jako „postępowy”. Na obszarach Wschodu, gdzie żadnego proletariatu nie było, istniał za to konflikt typu kolonialnego, bolszewicy odwołali się do podziału etnicznego i rasowego, tzn. do haseł walki azjatyckich tubylców przeciwko białym kolonizatorom, szczególnie Wielkiej Brytanii, uważanej za głównego wroga ZSRS. Azjatyckie narody, szczególnie muzułmańskie, miały się stać pasem transmisyjnym służącym przeniesieniu komunistycznej rewolucji, pod hasłami walki z europejską dominacją. To z takimi antykolonialnymi hasłami bolszewicy prowadzili propagandę komunistyczną w Iranie, Azji Środkowej, Indiach, współpracowali z nacjonalistycznym ruchem młodoturków, którzy pod wodzą Mustafy Kemala Atatürka przejęli władzę nad resztkami imperium osmańskiego, wkraczali do objętych wojną domową Chin… „Korienizacja” była tylko elementem tej szerszej polityki przygotowywania eksportu rewolucji na wschód i zachód. Dotyczyło to szczególnie wrażliwej granicy w Europie Wschodniej. W konfrontacji z odrodzoną Polską, na tle kwestii białoruskiej i ukraińskiej, Moskwa organizowała i przerzucała komunistyczną partyzantkę atakującą wschodnie województwa II Rzeczypospolitej w celu zdestabilizowania stosunków etnicznych. W tle była współpraca Sowietów z Niemcami oraz próba odpowiedzi na polski prometeizm, tj. ideę wspierania niepodległościowych ruchów narodów imperium sowieckiego.
To na tle tej rozgrywki, w ramach polityki „korienizacji”, powstały na sowieckiej części Kresów dwa rejony autonomiczne – Marchlewszczyzna na Ukrainie (od połowy lat 20.) i Dzierżyńszczyzna (w 1932 r.) na Białorusi. Planowano także założenie innych jednostek autonomicznych nad Dnieprem (okolice Dnipro) czy na Podolu. Cały projekt polskiej autonomii podporządkowany został geopolitycznym planom przeniesienia rewolucji na zachód, co wymagało zniszczenia II Rzeczypospolitej. Chodziło o wychowanie podporządkowanych bolszewikom polskich kadr komunistycznych, podobnie jak ukraińskich czy białoruskich oraz „nowego sowieckiego obywatela”, który miał ponieść rewolucję poza granice ZSRS. Eksperyment reedukacji Polaków miał przebiegać za pośrednictwem nowej kultury proletariackiej. Usiłowano zerwać ze starą tożsamością, kulturą i jej symbolami, zmieniając nawet pisownię alfabetu, a szczególnie zwalczając religię – katolicyzm – nazywany „polska wiarą”. Polacy okazali się na tle innych narodów jednak wyjątkowo oporni. Eksperyment polski skończył się zupełnym fiaskiem. Dość powiedzieć, że nawet lokalne kadry partii komunistycznej i Komsomołu trzeba było obsadzać ludźmi ściągniętymi z dużych miast, emigrantami z Komunistycznej Partii Polski albo przedstawicielami innych grup etnicznych „pełniących obowiązki Polaków”…
Przyszła więc pora na kolejną zmianę strategii…
Wkrótce cała strategia „korienizacji” przegrała razem z klęską Trockiego i jego programu „permanentnej rewolucji” w drugiej połowie lat 20. „Eksport rewolucji” został chwilowo odłożony, a Stalin ogłosił plan zbudowania „komunizmu w jednym kraju”, którego wyrazem miało być stworzenie przemysłu ciężkiego, podporządkowanego celom produkcji zbrojeniowej. Do dziś pokutuje naiwny pogląd o rzekomym porzuceniu planów ekspansji, o tym, że chodziło tu o traktory czy elektrownie, a nie o samoloty i czołgi. W rzeczywistości cały program przyspieszonej modernizacji ZSRS służył przygotowaniom do przyszłej wojny ofensywnej. Stalin nie zrezygnował z globalnych celów rewolucji, zmienił tylko taktykę i zamierzał oprzeć się na własnej armii i potencjale, zamiast podsycać nieskuteczne dotąd, chaotyczne próby wywołania rewolucji i powstań komunistycznych. Zmobilizowaniu środków służyć miała „stalinowska rewolucja” (termin samego dyktatora), oznaczająca powrót do metod masowej przemocy z okresu rewolucji i wojny domowej w celu zmuszenia siłą całego społeczeństwa do wysiłku na rzecz wyznaczonych celów globalnych.
Jak jednak miał sfinansować tak ambitne projekty w zacofanym, zniszczonym rewolucją i wojną domową kraju, bez własnego kapitału i szans zaciągnięcia pożyczek (poza Niemcami)? Jedynym zasobem, który pozostał bolszewikom po roztrwonieniu zrabowanych skarbów carów oraz cerkwi i kościołów, pod pozorem gromadzenia środków na walkę z głodem na początku lat 20., byli ludzie i ziemia. Należało więc zastosować system ekonomiczny, który klasyk komunistycznej ideologii Karol Marks nazwał „pierwotną akumulacją”, czyli faktycznie grabieżą. Przypominało to feudalne metody przednowoczesnego imperium moskiewskiego i rosyjskiego. Ofiarą tak rozumianej autarkicznej modernizacji stali się obywatele ZSRS. Zdobycie potrzebnego kapitału miało się odbyć kosztem wsi, gdzie mieszkało 80% obywateli. Służyć temu miało stworzenie systemu pracy przymusowej i odebranie kontroli nad produkcją żywności oraz ziemią. Mieszkańcy wsi, szczególnie na nierosyjskich okrainach, mieli odtąd w skolektywizowanych gospodarstwach, pod kontrolą sowieckiej administracji, produkować żywność na potrzeby planowej gospodarki i dostarczyć niewolniczej w siły roboczej. Dodajmy, że tę „armię pracy” wymyślił jeszcze Trocki, w celu obsadzenia wielkich budów socjalizmu. Program ten zrealizował jego śmiertelny wróg – Stalin.
Temu służyła wielka operacja kolektywizacji, przeprowadzona na przełomie lat 20./30., która doprowadziła do potwornej katastrofy głodu. Ten zaś, szczególnie na terenie Ukrainy, południowych guberni Rosji oraz Kazachstanu wywołano sztucznie, w celu złamania rozpaczliwego sprzeciwu wsi. Okazało się, że największy opór stawiały społeczności mieszkające na peryferiach zachodnich: ukraińscy i polscy chłopi. Znacznie łatwiej przeprowadzono tę operację w samej Rosji. Różnica w pewnej mierze wynikała z tradycji prywatnego uprawiania ziemi na ziemiach dawnej Rzeczypospolitej. W Rosji wspólnoty wiejskie (mir, obszczina), od wieków wspólnie posiadały uprawianą ziemię, co utrzymano po wyzwoleniu chłopów w 1861 r. Pomimo reform premiera Piotra Stołypina przeprowadzonych po rewolucji 1905 r. i formalnym rozwiązaniu wspólnot, by otworzyć możliwość kolonizacji rosyjskiej Azji, zwłaszcza stepów, większość włościan dalej gospodarowała po staremu.
Na biurko Stalina płynęły statystyki z realizacji przymusowego wywłaszczania z ziemi, niektórzy historycy widzą w nim wręcz mordercę „zza biurka”. Na pewno dostrzegł, że największy opór ludności wsi odnotowano na obszarach zachodnich. To rozpoczęło przygotowania do stopniowej likwidacji autonomii. Dalszym etapem stały się kolejne deportacje z pogranicza w latach 30. Wynikało to ze zmieniającej się dynamicznie sytuacji międzynarodowej, szczególnie po dojściu do władzy Hitlera w 1933 r. i zerwaniu przez niego tak bliskiej od układu z Rapallo w 1922 r. współpracy z ZSRS. Rosło też zagrożenie ze strony Japonii na Dalekim Wschodzie. Polska podpisała z Sowietami w 1932 r., a z III Rzeszą w 1934 r., pakty o nieagresji, realizując „politykę równowagi”. Dla Stalina było to jednak zapowiedzią sojuszu polsko-niemieckiego. Do dzisiaj odnawiane jest przez putinowską propagandę kłamstwo o rzekomym tajnym „pakcie Piłsudski-Hitler”, którego nigdy nie było. Legendę tę stworzyła jednak propaganda Stalina, by oskarżyć Polskę o rzekomą współpracę z Niemcami i uzasadnić późniejszy, prawdziwy pakt Ribbentrop-Mołotow.
A więc Polska i Niemcy, a co za tym idzie także sowieccy obywatele tych narodowości stali się w tym momencie głównymi wrogami władzy sowieckiej?
W tej sytuacji wszystkie narodowości, które reprezentowały w oczach władz sowieckich „wrogów zewnętrznych”, stały się szczególnie podejrzane. Byli wśród nich Niemcy (duża ich grupa mieszkała nad Wołgą i na Ukrainie od XVIII w.) oraz Polacy. Na Dalekim Wschodzie podobną rolę pełniły te narody i grupy, które w wyobraźni Stalina reprezentowały interesy Japonii, a więc Koreańczycy oraz tzw. Harbińczycy, głównie „biali” Rosjanie, którzy pracowali na zbudowanej przez Rosję w Mandżurii Kolei Wschodniochińskiej w okolicach Harbinu, i którym pozwolono wrócić do ZSRS. Ich wszystkich postrzegano w perspektywie przyszłej wojny, do której się przygotowywano, jako „piątą kolumnę”. W przekonaniu Stalina uzasadniało to potrzebę przeprowadzenia operacji zniszczenia potencjalnej żywej „bazy werbowniczej” obcych wywiadów. Memento dla Stalina była sytuacja w ogarniętej wojną domową Hiszpanii. Oznaczało to skazanie na eksterminację przynajmniej mężczyzn, traktowanych jako „ludzki zasób”, który wrogowie Związku Sowieckiego mogliby potencjalnie wykorzystać. W praktyce chodziło o zniszczenie całej grupy etnicznej, reprezentującej w wyobraźni Stalina i podległych mu władz, wrogie państwa. Taka jest geneza serii kilkunastu operacji etnicznych, z najbardziej krwawą „polską”, na czele, przeprowadzonych w apogeum Wielkiego Terroru w latach 1937–1938. To podejrzane narody dostarczyły największej liczby ofiar, obok tzw. kułaków, niedobitków wiejskich elit, a nie, jak kiedyś sądzono, elity partyjne. Sam zaś Wielki Terror był precyzyjnie zaplanowaną i zrealizowaną serią ludobójczych działań, dokonanych na własnych obywatelach, w warunkach pokoju, na polecenie legalnych, uznawanych w świecie władz ZSRS, nigdy nie ukaranych…
Najbardziej okrutna z tych operacji dotknęła Polaków. Koreańczyków w całości „tylko” deportowano z Dalekiego Wschodu w stepy Kazachstanu. Nawet Niemcy nie doświadczyli takiej skali zbrodni jak Polacy, szczególnie z tzw. „dalszych Kresów”, czyli ziem wschodnich Rzeczypospolitej, które pozostały po sowieckiej stronie granicy „ryskiej”. Pochodzenie aresztowanych ustalano na podstawie wyznawanej wiary katolickiej, języka, czy choćby brzmienia nazwiska. Ofiarami byli zwykle mężczyźni od 16 do 60 roku życia. Na 100 zatrzymanych mordowano zwykle ponad 80, a na Syberii zachodniej nawet 95.
Do dzisiaj trudno wyliczyć rzeczywistą skalę tej hekatomby, która oznaczała fizyczną likwidację całych grup społecznych reprezentujących ciągłość z dziedzictwem I Rzeczypospolitej. Urzędowe spisy NKWD mówiące o ponad 111 tys. ofiar, to cyfra minimalna, bliższa rzeczywistości przekracza zapewne 200 tys. Według poznanych dotąd statystyk NKWD, podczas Wielkiego Terroru w latach 1937–1938, aresztowano przynajmniej około 1,5 mln osób, z których zamordowano 681 tys. W tej puli śmierci kułacy i przedstawiciele mniejszości narodowych stanowili aż 625 tys. 247 tys. egzekucji było wynikiem operacji przeciwko narodowościom, głównie Polakom.
W ten sposób mniejszości stanowiące zaledwie 1,6% populacji dostarczyły aż 36% całej liczby ofiar Wielkiego Terroru. To jednak Polacy byli najbardziej prześladowani, średnio kilkanaście razy częściej stawali się ofiarami zbrodni niż inne narodowości, a np. w Leningradzie ponad 30 razy częściej niż np. Rosjanie. O brutalności i unikalnym charakterze tej ludobójczej operacji świadczy fakt, iż na te ogromne liczby skazanych przez działające w nadzwyczajnym trybie pozasądowym tzw. dwojki, a potem trojki, złożone z lokalnych szefów NKWD i prokuratury oraz partii komunistycznej, poza i tak okrutnym prawem sowieckim, przypadały nieliczne tylko przypadki uniewinnienia. Dodajmy, że ofiary „operacji kułackiej” miały szansę jedną do dwóch na trafienie do GUŁagu, a więc jakąś nadzieję przeżycia. Tymczasem ofiary akcji antypolskiej w trzech na cztery przypadkach były mordowane.
Przerażające. Ale mówimy tu o polityce wewnętrznej w całym imperium. A Kresy?
Natężenie tych zbrodni okazało się najwyższe właśnie na terenach dawnych Kresów, na Ukrainie i Białorusi, objętych nieustannymi masowymi represjami i głodem w latach 30. Bez względu na rozbieżności w cyfrach, skutki tej zbrodni oznaczały fizyczne zniszczenie polskiej społeczności w ZSRS, zwłaszcza na ziemiach dawnej Rzeczypospolitej. Ta potworna, ludobójcza rozprawa z Polakami co do skali jest nieporównywalna z niczym innym, może za wyjątkiem „operacji greckiej”, choć Greków było bardzo mało, a Polaków dotąd nie możemy się doliczyć. A najgorsze jest to, że do niedawna jeszcze ta zbrodnia w polskiej pamięci historycznej czy świadomości choćby osób zainteresowanych historią, nie mówiąc o opinii publicznej czy badaczach poza Polską, prawie nie istniała. A była to największa masakra o podłożu etnicznym w pierwszej połowie wieku XX, pomiędzy rzezią Ormian a Holokaustem. Była też totalitarną w formie realizacją starego programu „wypolszczenia” Kresów.
Śledząc przyczyny zagłady Polaków za granicą ryską, podkreślmy jeszcze raz, że momentem kluczowym, w którym kontekst klasowy został przełożony na etniczny, a Polacy zostali obsadzeni w roli największego wroga państwa sowieckiego, było fiasko eksperymentu sowietyzacji za pomocą „korienizacji” i okres kolektywizacji. Potem nałożyło się na to narastanie groźby wojny z „państwami faszystowskimi”, do których zaliczano oczywiście II Rzeczpospolitą kierowaną przez Piłsudskiego. Prawdopodobnie właśnie wtedy wszystkie te czynniki połączyły się w wyobraźni Stalina.
Konsekwencje tej nigdy nie ukaranej zbrodni ludobójstwa etnicznego są trudne do przecenienia. Metody, jakimi rozprawiono się z Polakami po 17 września 1939 r. na drugiej części Kresów, okrucieństwo dobrze znanej „operacji katyńskiej”, wyrasta właśnie z tych, zalewie dwa lata wcześniejszych doświadczeń i modus operandi „operacji polskiej” lat 1937–1938. Było to przeniesienie scenariuszy i metod masowych zbrodni, a nieraz i ich wykonawców, z okresu Wielkiego Terroru na drugą stronę granicy ryskiej, dzielącej dawne ziemie wschodnie Rzeczypospolitej. Tę nową falę ludobójczych operacji realizowali nieraz ci sami funkcjonariusze, jak np. komendant Łubianki, Wasilij Błochin, ulubiony kat Stalina, któremu postawiono na cmentarzu Nowodiewiczym w Moskwie wspaniały nagrobek (niedaleko zbiorowych grobów jego ofiar, a właściwie dołów śmierci, do których wrzucano ich skremowane popioły). To był funkcjonariusz, który własnoręcznie zabił przynamniej 10–15 tys. osób. To on także, na polecenie Stalina, wykonał wyrok na swoim byłym szefie, czyli Nikołaju Jeżowie, na którego zrzucono odpowiedzialność za Wielki Terror. Potem realizował sporą część „operacji katyńskiej” w Twerze (wówczas Kalinin), gdzie w piwnicach NKWD własnoręcznie mordował polskich oficerów, tzw. metodą katyńską, w istocie tą samą, którą zabijano dwa lata wcześniej, w czasie Wielkiego Terroru.
Ten ciąg krwawych zbrodni przerwał niemiecki atak na Związek Sowiecki w czerwcu 1941 r. Jednak gdy tylko Armia Czerwona przejęła inicjatywę na froncie, Stalin powrócił do realizowanej polityki.
Te same, sprawdzone już w latach 30., sposoby dezintegracji przez ludobójstwo i deportacje wykorzystano także w przypadku „narodów ukaranych”, podejrzanych w czasie II wojny światowej, nawet nie tyle o faktyczną współpracę, co choćby o samą chęć współpracy z Niemcami: Kałmuków, Czeczenów, Inguszy, Tatarów krymskich, Turków meschetyńskich. Europa Wschodnia na pomoście lądowym między Bałtykiem a Morzem Czarnym, razem z dawnymi Kresami, wróciła pod władzę Stalina w 1944 r. Były to owe „skrwawione ziemie”, jak określił je amerykański badacz Timothy Snyder w tytule swego dzieła, zmasakrowane przez ludobójcze eksperymenty obu totalitarnych konkurentów do panowania nad Międzymorzem, sowieckiego i nazistowskiego imperium. Po powrocie Armii Czerwonej i NKWD ich mieszkańcy znów doświadczyli fali represji, zaczystek i deportacji. Za symboliczne zwieńczenie tych metod pacyfikowania zachodniego pogranicza imperium sowieckiego, przeprowadzanych już na terenie pojałtańskiej, „ludowej” Polski, uznać można działania takie jak operacja augustowska z lipca 1945 r. Zamordowanych wtedy ofiar, czy raczej miejsca ukrycia ich zwłok, szukamy do dzisiaj. Stały za tym przecież te same metody i ci sami funkcjonariusze, zwykle wypróbowani już w latach 30. To wszystko wyrastało z doświadczeń potwornej rozprawy z narodami pogranicza i „kułakami”, szczególnie właśnie na „dalszych Kresach” przed 1939 r.
Dodajmy, że polityka wobec Kresów, próba połączenia wszystkich terytoriów zamieszkałych przez Białorusinów i Ukraińców, wyrastała z geopolitycznej wizji Stalina, wchłonięcia wszystkich ziem wschodniosłowiańskich. Ta koncepcja zaś ukształtowana została w znacznej mierze pod wpływem rosyjskiego imperialnego dziedzictwa. To do niego, jako nowego ideologicznego lepiszcza, Stalin odwołał się „unaradawiając” sowiecki komunizm w latach 30., jako nowej legitymizacji dyktatorskiej władzy i jej celów globalnych. Introwertyczny charakter Stalina utrudnia do dzisiaj odtworzenie jego rzeczywistych planów. Te bardziej możemy zrekonstruować na podstawie czynów niż słów.
Charakterystyczną anegdotę zapisał Wiaczesław Mołotow, jeden z najwierniejszych i najbliższych współpracowników „zespołu Stalina”, wieloletni kierownik sowieckiej polityki zagranicznej. Opisał, jak po II wojnie Stalin w jakiejś wolnej chwili na Kremlu wodził cybuchem fajki po mapie i zastanawiał się nad przebiegiem granic swego imperium. Wyraźnie chciał wrócić do kształtu Rosji z 1914 r., czyli zrealizować geopolityczne ambicje państwa carów. Na myśl przychodzi tu mapa wydana przez sztab generalny armii carskiej w 1915 r., prezentująca wizję przyszłej Europy. Jej postulowany kształt był zadziwiająco podobny do tego, jaki otrzymała pojałtańska Europa Wschodnia po 1945 r. Granice Rosji wytyczone w 1915 r. miały sięgać Bałtyku i Odry, choć bez Nysy Łużyckiej, którą ad hoc w celu przesunięcia Polski na zachód wymyślił Stalin. Była to więc wizja całej Europy Środkowej i Wschodniej, razem z Bałkanami, zdominowanej przez imperium rosyjskie rządzące tu bezpośrednio lub poprzez zwasalizowane państwa narodowe. Ciągłość geopolitycznego myślenia o roli Międzymorza, kluczem do której były Kresy, wykraczała poza granice ideologiczne, łącząc geopolitykę obu imperiów. Niestety, to, co obecnie obserwujemy w Rosji, to celowe nawiązanie do obu wersji tej imperialnej tradycji i ideologii, w wydaniu „białym” i „czerwonym”. Warto mieć świadomość, że wyobraźnia geopolityczna dzisiejszych elit putinowskiej Rosji wyrasta właśnie z tego głębokiego, nigdy nierozliczonego i nieodrzuconego imperialnego dziedzictwa…
Rozmawiał: Tomasz Danilecki
Dr hab. Henryk Głębocki – historyk dziejów Europy Wschodniej, imperium rosyjskiego i sowieckiego oraz Polski wieku XIX–XX. Wykłada na Uniwersytecie Jagiellońskim. Równocześnie przygotowuje edycje źródeł dla Biura Badań Historycznych IPN w Krakowie. W ostatnim czasie ukazały się jego książki będące rezultatem badań nad dziejami konfliktu polsko-rosyjskiego w wieku XIX i XX, wśród nich: Jak nie dać się „strawić” Imperium? Polacy „połknięci przez Rosję” – postawy, idee, strategie (1814–1914), Kraków 2023; Między ugodą a insurekcją: granice polsko-rosyjskiego kompromisu politycznego w epoce Królestwa Polskiego 1815–1830: materiały z konferencji naukowej zorganizowanej w 190. rocznicę koronacji 1829 roku (24 maja 2019 roku), pod red. H. Głębockiego, Warszawa 2023; H. Głębocki, A. Barańska, M. Kulik (red.), Towarzystwo Patriotyczne oraz tak zwany spisek koronacyjny 1829, Warszawa 2023; Adam Gurowski. Wybór pism, t. 1, Filozofia historii i cywilizacji, red. H. Głębocki, Warszawa 2022; Fatalna sprawa. kwestia polska w rosyjskiej myśli, propagandzie i debatach politycznych epoki Wielkich reform 1856–1866, Kraków 2023 [nowe, poprawione i uzupełnione wydanie].