Opracował Eugeniusz Niebelski
„Golgota Wschodu zaczęła się dla mojej rodziny (mama, tata, babcia, brat Andrzej i ja) 25.03.1949 w nocy w Wilnie…” – wspominała w 2002 r. 55–letnia, była zesłanka na Syberię Wschodnią. Wywieziono ją jako kilkuletnią, z całą rodziną. To list pisany do jakiejś bliskiej jej osoby w Warszawie. Nic nie wiemy ani o jednej, a tym bardziej o drugiej. A list, który ostatnio trafił do mnie, pochodzi ze zbiorów śp. Rolanda Młynika z Warszawy.
Mowa w liście-wspomnieniu o Usolu Syberyjskim (rosyjska nazwa: Usolie Sibirskoje) nad Angarą (jedyną rzeką wypływającą z Bajkału i toczącą wody do Jeniseja, który, kierując się na północ, oddaje wody do Oceanu Lodowatego). Tamto Usole to miejsce Sybirakom znane już od końca wieku XVIII, bowiem produkowano tam sól, warzoną z solanki wypływającej z kilkunastu podziemnych źródeł na powierzchnię ziemi. Dziś nadal produkuje się tam sól, a jedno obfite źródło nadal wypływa swobodnie na brzegu Angary, zaś słono-gorzka solanka ścieka wprost do rzeki. Miejsce to poznał przed laty Roland Młynik, znacznie później zawędrowałem do Usola także i ja. Zainteresowało nas obydwu Usole z racji polskich zesłańców, skazywanych tam przez carów jeszcze w XIX w. – polskich patriotów, uczestników spisków i powstań narodowych. Po 1863 r. w Usolu było kilkuset zesłańców polskich, ważnych postaci powstania w Królestwie Polskim i na Litwie, pośród których znajdowało się liczne grono lekarzy, księży, ziemian i innych. Centralną postacią zesłańczych kręgów Usola był wtedy niezwykły człowiek, Józef Kalinowski z Wilna, później karmelita bosy ojciec Rafał, a dziś święty Kościoła katolickiego i patron tamtej katolickiej Syberii. Są w tym Usolu od pewnego czasu także karmelitanki bose – mają swój klasztor na peryferiach dużego (niestety brzydkiego) miasta, modlą się za świat i Kościół na Syberii.
*
Poniżej publikujemy list Pani Marii z Lidzbarka Warmińskiego pisany w marcu 2002 r. do znajomej – Pani Reginy z Warszawy.
Lidzbark Warm., 17.03.02
Pani Regino
Opiszę Pani kilka moich wspomnień z pobytu na Syberii; są to zdarzenia, które najbardziej mi utkwiły w pamięci.
Golgota Wschodu zaczęła się dla mojej rodziny (mama, tata, babcia, brat Andrzej i ja) 25.03.1949 w nocy w Wilnie, skąd nas wywieziono bydlęcym wagonem na wschód. Z tej podróży nic nie pamiętam, miałam 3 lata, a brat Andrzej około 5 miesięcy. Wysadzono nas w jakimś kołchozie, gdzie przymieraliśmy z głodu i chłodu. Po roku przeniesiono nas do Usola Sibirskiego do baraków „żyłgorodok”. Tutaj również było chłodno i głodno, i do tego wszelkiego rodzaju robactwo umilało życie – to już pamiętam.
Rodzicom w mieście było trochę lżej, tata pracował w aptece jako pracownik fizyczny (z zawodu był farmaceutą), a mama pracowała w fabryce soli. W kołchozie było im ciężko pracować, bo w ogóle nie znali się na pracy w rolnictwie.
Często chodziliśmy głodni. Aby było co jeść rodzice postarali się o prosiaczka (skąd, nie pamiętam), który razem z nami przebywał w jednej małej izbie, a było nas już 7 osób – urodził się mój brat Leon. Prosiaczek zwał się „Wasia”, miał swój kącik w pokoju, odgrodzony niskim płotem. Był bardzo miły i czysty, prosił o nocniczek, stukając kopytkami w płot, gdy chciał załatwić swoje potrzeby fizjologiczne.
Nadeszła chwila, gdy prosiaczek już na tyle wyrósł, że musiał pożegnać się z życiem. Prosiaczka zabito po kryjomu i po cichu. Płakałam z bratem po Waśce, jak po kimś bliskim (rodzice też chodzili smutni). Doszło do tego, że nikt nie chciał jeść tego mięsa. Rodzice musieli nas oszukiwać, że to mięso nie jest z naszego prosiaka. Rodzice już nigdy więcej nie zabierali się do hodowli świń.
Miło wspominam Święta Bożego Narodzenia, a szczególnie Wigilję. Wigilja była u nas zawsze późno wieczorem, kiedy już starsi wrócili z pracy. Przed świętami robiliśmy z kory brzozowej, papieru i słomy różne zabawki na choinkę, a mama wieczorami uczyła nas śpiewać po polsku kolędy. Najtrudniej nam szło z kolędą „Lulajże Jezuniu”, ponieważ nie mogliśmy jej napisać po rosyjsku, kłopoty mieliśmy z literą „j”. Po polsku pisać nie umieliśmy. Po polsku tylko rozmawialiśmy w domu. Kolędy pisaliśmy na korze brzozowej.
Na Wigilję zapraszałam zawsze koleżankę z klasy, której rodzice nie urządzali świąt. Wieczór wigilijny był zawsze radosny i miły. Śpiewaliśmy wszyscy kolędy, tańczyliśmy przy choince. Rodzice starali się zrobić coś smacznego na wieczerzę.
Pewnego lata przybłąkał się do nas mały śliczny piesek. Nazwaliśmy go „Murziłka”. Biegał latem z nami po podwórku, bawił się z nami. Któregoś dnia nasz piesek zginął. Szukaliśmy go wszędzie na próżno, aż podsłuchaliśmy rozmowę dorosłych, że piesek nasz został ugotowany i jest jedzony przez 16–letnią dziewczynę chorą na gruźlicę. Znów był to dla nas szok. Szukaliśmy po gankach naszego psa w domu tej dziewczyny – na próżno. Nie pomogło jednakże sadło naszego pieska – dziewczynka zmarła.
Utkwił mi w pamięci 1953 roku miesiąc marzec – zmarł Stalin. Całe Usole Sibirskoje płakało po wielkiej stracie, tylko moja mama uśmiechała się i miała rację, bo było nam już potem trochę lepiej. Po krótkim czasie dostaliśmy pierwszy list z Polski. Rodzina mojej mamy, która mieszkała w Polsce, nie wiedziała, gdzie jesteśmy i co się z nami stało.
Było już w domu lepsze jedzenie. Pamiętam do tej pory smak podsmażanej słoniny. Jedliśmy te skwareczki z chlebem, aż nam uszy się trzęsły, takie to było smaczne. Będąc już w Polsce, po jakimś czasie, poprosiłam mamę o podsmażenie słoniny, ale to już nie była ta tak bardzo smaczna słoninka.
Pamiętam syberyjskie zimy, które trwały od końca września do maja, mróz około – 50° C. Chodziło się zimą w tunelu, tak dużo było śniegu. Ubrani byliśmy w fufajki (mama nam sama szyła), na głowie ciepła, duża chusta z wiązana z tyłu na plecach, na nogach walonki. Zimą w naszej izbie pod łóżkami zawsze był lód. Zimą mleko kupowało się mrożone. Za to lato, choć bardzo krótkie, było upalne i słoneczne. Kwitło na dziko na wyspie Angary dużo pięknych kwiatów (niektóre z nich u nas w Polsce rosną w ogródkach). Latem biegaliśmy boso. Wieczorem latem dorośli zbierali się w większe grupy pod barakiem, śpiewali piosenki różne, grali na harmonii, przynosili, co kto miał do jedzenia, popijali braszkę, coś jak nasze piwo, i było wesoło. Na Syberii byliśmy przeszło 7 lat. Do Ojczyzny wróciliśmy w lipcu 1956 roku.
Z pozdrowieniami
Marysia
[…]
*
Listów zesłańczych tamtego okresu zapewne jest wiele. Może ten nie jest rewelacją, ale odsłania dwa ciekawe wątki tamtejszego zesłańczego życia: pisze go dorosła osoba, ale postrzega tamten świat oczami dziecka, które zarejestrowało często rzeczy inne, aniżeli dorośli: to opisy zwierzątek domowych, ulubieńców dzieci, ale także reakcję dorosłego – mamy tej dziewczynki – na wieść o śmierci Stalina. List wart zauważenia także z racji samego miejsca – Usola, tak ważnego w dziejach polskiego zesłaństwa.
Literatura dotycząca Usola i polskich zesłańców w XIX w.:
Józef Kalinowski św. Rafał. W kręgu ludzi i kultu, red. E. Niebelski, Lublin 2018;
M. Lappe, „Usola. Warzelnia soli pod Irkuckiem“ – plany osady nad Angarą oraz przestrzeń katorżnych prac i zamieszkania zesłańców postyczniowych [w:] Rok 1863 w kilku odsłonach, red. E. Niebelski, wyd. II, Lublin 2017;
R. Młynik, Praca polskich zesłańców politycznych w usolskiej warzelni. Fakty i mity [w:] Polacy w nauce, gospodarce i administracji na Syberii w XIX i na początku XX wieku, red. A. Kuczyński, Wrocław 2007.