Urszula Dąbrowska
Przyjęło się, że Bolesław Augustis, autor największej kolekcji przedwojennych zdjęć z Białegostoku na emigracji już nie fotografował. Trzeba było polecieć do Nowej Zelandii, by przekonać się, że nigdy nie przestał być fotografem. Trzeba było odbyć wiele rozmów z tamtejszymi Sybirakami, by zrozumieć, że trauma zsyłek, choć przygasła, nadal boli, promieniuje i wymaga dopowiedzenia.
Czwórka wolontariuszy z Białegostoku pokonała 12 stref czasowych (dwukrotnie), przeleciała ponad 20 tys. km. Odwiedziła Wyspę Północną i Południową, przejeżdżając około 2,5 tys. km autem, by spotkać się z ponad setką przedstawicieli miejscowej Polonii w trzech największych miastach Nowej Zelandii: Auckland, Wellington i Christchurch. Przeprowadziła 14 wywiadów z Sybirakami i członkami ich rodzin, zdigitalizowała około 200 archiwalnych zdjęć, a zarejestrowany materiał wideo zajął ponad 2 TB pamięci komputerów. Wszystko po to, by dowiedzieć się co porabiał Bolesław Augustis na antypodach i co kryją prywatne archiwa tamtejszych Sybiraków. Ekipa wystartowała z Warszawy 22 października, w Auckland wylądowała dopiero po dwóch dobach, a już następnego dnia zdarzyło się jedno z najbardziej niesamowitych spotkań.
Augustis vel Augustowicz
Odkrycie kolekcji Augustisa to historia jak z filmu. Jest rok 2004, połowa czerwca. Trójka nastolatków buszuje po opuszczonych ogrodach przy ul. Bema w centrum Białegostoku. Podczas remontu płotu na jednej z posesji zawala się ściana drewnianej szopy. Chłopcy znajdują w środku kredens, a w nim zielone koperty i pozwijane klisze. Cóż za materiał do zabawy! Z kopert wysuwają się czarno-białe szybki. Chłopcy patrzą przez nie pod słońce, widzą utrwalone na nich dziwnie ubrane postaci i budynki. Moment patrzenia pod słońce wyłapuje muzyk Jurek Osiennik, który w garażu po sąsiedzku ma próbę. Dzwoni po przyjaciela, fotografa Grzegorza Dąbrowskiego. Ten zabiera negatywy do domu i wywołuje z nich obrazy Białegostoku z drugiej połowy lat 30.: sklepy, zakłady, biura, spacery mieszkańców, rodzinne imprezy i pogrzeby, manifestacje, pochody pierwszomajowe. Odkryje, że autorem fotografii jest Bolesław Augustis, który po wojnie wyemigrował do Nowej Zelandii. Przez kolejnych 20 lat Dąbrowski będzie pokazywał białostoczanom jak wyglądało ich miasto tuż przed II wojną światową. Niektórzy na publikowanych w lokalnej „Gazecie Wyborczej” zdjęciach rozpoznają swoich bliskich i znajomych. Rusza fala wspomnień i nostalgii, pojawia się poczucie przynależności do miejskiej wspólnoty, która ma piękną fotograficzną kartę.
Do tej pory Dąbrowski, przy wsparciu Stowarzyszenia Widok, zdigitalizował ponad 10 tys. klatek zdjęć i wydał dwie książki z fotografiami Bolesława Augustisa. Wystawy tych zdjęć pokazywane były w Białymstoku, Warszawie, Berlinie, Belgradzie, Trieście, Mińsku, Witebsku i w innych miastach. Ich autor uznany został za twórcę największej kolekcji fotografii ulicznej w kraju i wpisał się na stałe do historii polskiej fotografii.
Jednak informacje o samym Augustisie są dość skąpe. Po odkryciu zdjęć w szopie, odnajduje się jego siostra, Eugenia Senderacka. Pokazuje miejsce, w którym brat prowadził zakład „Polonia Film” przy ul. Kilińskiego, ma też kilka jego portretów. Mówi, że Bolek i ich dwie siostry urodziły się w Nowosybirsku, dokąd rodzina uciekła przed carskimi prześladowaniami z Rygi. W 1932 r. udało jej się wydostać ze Związku Sowieckiego i dotrzeć do Białegostoku. Kiedy we wrześniu 1939 r. do miasta weszli Sowieci, najpierw aresztowali ojca – Jana Augustisa. Rodzina po dziś dzień nie wie, gdzie jest jego grób. Ostatniego dnia lutego 1940 r. wprost z balu karnawałowego funkcjonariusze NKWD zabrali Bolka i jego dwie nastoletnie siostry. Matka z najmłodszą córką Eugenią pozostały w Białymstoku i ukryły negatywy. Fotograf przez sowieckie więzienia trafił do łagru Krutaja w republice Komi, gdzie podzielił los innych Sybiraków, doświadczając pracy ponad siły, głodu i przemocy.
Po zawarciu układu Sikorski-Majski, we wrześniu 1941 r., Augustis wstępuje do tworzącej się Armii Andersa. Walczy jako bombardier w 3 Dywizji Strzelców Karpackich, także pod Monte Cassino. W 1946 r., podobnie jak wielu towarzyszy broni, zostaje zdemobilizowany w Szkocji, i podobnie jak inni żołnierze, do komunistycznej Polski wrócić nie zamierza. Wyjeżdża do dziewczyny, z którą wcześniej korespondował. Do Nowej Zelandii.
Dąbrowski szuka jego śladów na antypodach, ale wszystkie tropy się urywają. Aż do momentu, kiedy po publikacji kolejnej partii zdjęć na Facebooku odzywa się wnuczka Bolesława – Kerry, a potem przychodzi list od jednego z synów – Zbigniewa, który zaczyna się od słów: „Bolesław Augustis to mój ojciec, którego przez całe życie znałem jako Bolesława Augustowicza”. Ta jedna informacja, kilka liter, zmienia wektor poszukiwań. Okazuje się, że w Nowej Zelandii fotograf postanowił wrócić do pierwotnego nazwiska. Udaje się je znaleźć w dokumentach wojskowych, prześledzić z grubsza jego żołnierskie losy. Tylko okres nowozelandzki pozostaje białą plamą. Sporadyczne kontakty online z rodziną w Auckland niewiele wyjaśniają. Aż do 26 października 2023 r.
Bolesław Augustis – niekończąca się przygoda
Tego dnia około godz. 14 w wynajętym domu, gdzie ma dojść do spotkania ekipy Widoku z synami Bolesława Augustisa/Augustowicza, panuje dość duże napięcie. Pierwszy przyjeżdża Stanisław na crossowym motorze, potem Zbigniew, starszy z synów. Z uwagą słuchają wszystkiego, co Grzegorz Dąbrowski odkrył o ich ojcu. O niektórych faktach nigdy nie słyszeli, np. o jego młodości w Nowosybirsku. Są zaskoczeni, wzruszeni, obracają w dłoniach album z fotografiami ojca.
– Nie myślałem, że nasz tata jest kimś sławnym. Nigdy nie chciał być ważny, wyróżniać się, nie zabiegał o rozgłos – mówi Zbyszek.
Synowie opowiadają o spokojnym dzieciństwie, spędzonym w otoczeniu polskich migrantów (mama – Maria z Zazulaków, dziewczyna, do której przypłynął z Wielkiej Brytanii Bolek, miała aż siódemkę rodzeństwa) w Tritirangi, dzielnicy Auckland położonej na porośniętych buszem wzgórzach. Wspominają polowania na króliki, polską szkołę, spotkania w Polskim Domu, do którego budowy Bolesław walnie się przyczynił, msze w katolickim kościele i święta.
– Tata mówił, że w Polsce wigilię zaczyna się z pierwszą gwiazdką. Tutaj to raczej niemożliwe, bo 24 grudnia to pełnia lata i musielibyśmy z kolacją czekać prawie do północy – żartuje Staszek.
Opowiadają, że Bolesław po przyjeździe do Nowej Zelandii próbował być fotografem, ale nie znał tu branży, nie miał kontaktów ani renomy, był przybyszem znikąd. Jednak potem, u jednej z krewnych – Broni Brooks, znajdziemy odbitkę z 1968 r. sygnowaną nowozelandzką pieczątką „Fot. Bolesław Augustowicz”. Synowie pamiętają ciemnię w domu, w której ojciec często znikał, wspominają, że chętnie uczył ich fotografowania. Interes jednak nie szedł na tyle dobrze, by utrzymać rodzinę. Ostatecznie Bolesław zajął się budownictwem. Wraz z przyjacielem z Polski Leonardem Nowakiem prowadził firmę budowlaną. Dziś leżą obok siebie w polskiej alejce na aucklandzkim, wielowyznaniowym cmentarzu, gdzie znaleźć można nagrobki z napisami w języku angielskim, chińskim, maoryskim, chorwackim i dziesiątkach innych. Bolesław Augustis umarł na zawał serca w 1995 r., 9 lat przed odnalezieniem kolekcji jego zdjęć.
Jednak pozostały po nim nie tyko negatywy ukryte w szopie. Podczas spotkania w Auckland, kiedy stopniały pierwsze lody, Zbigniew wyłożył na stół białą kopertę formatu A-4.
– To się udało uratować z dorobku taty – powiedział. Dom Zbigniewa ucierpiał w wielkiej powodzi, która nawiedziła Auckland w 2022 r.
Z koperty wysuwają się karty z albumu, w sumie jest ich 18. Na nich po 4, 5 fotografii. Są to starannie przyklejone, małe, kwadratowe odbitki, foto-zapis wojennego szlaku Bolesława z Armią Andersa: zabytki włoskich miast, zniszczone kamienice Mediolanu, obóz jeńców niemieckich w Tarencie, płonący klasztor na Monte Cassino, peryferie Ascoli, ołtarz polowy, zbiórka poranna 3 Dywizji, defilada, rozbity samolot, drzewa palmowe. Jest też autoportret na kamieniu z opisem „Mój fotel, którego nie mogę przenieść’. Ostatnie zdjęcia, datowane na rok 1947, zrobione zostały w Wielkiej Brytanii. Wszystkie po augustisowsku starannie zakomponowane, dobrze oświetlone, z wyczuciem detalu. Pod każdym zdjęciem wykaligrafowane ręką żony podpisy, np.: „Na tle chmur dumna polska flaga na obczyźnie”, „Włoszki na drzewie przy obieraniu morwy”, „Wspomnienie z raju sowieckiego”.
– Weźcie to do Muzeum Pamięci Sybiru. Naszej młodzieży to nie interesuje – zgodzili się obaj bracia.
– W pierwszej chwili odjęło nam mowę, że to się w ogóle zachowało, że są jeszcze wojenne zdjęcia Augustisa, których nie znamy – mówi Rafał Siderski z „Widoku”, który udokumentował ten moment.
Zbyszek chyba czekał na reakcję, bo po chwili jeszcze raz sięga do swojej reklamówki i wyjął dwa granatowe pudełka szkockiej firmy z rolkami negatywów. Klisze, zapakowane w białe papierki jak cukiereczki, wypełniają pudełka po brzegi. Niektóre mają daty.
– Przed nami leżał najlepszy dowód na to, że Augustis nigdy nie przestał być fotografem – komentuje Dąbrowski, który już zaczął digitalizację negatywów. – To prywatne zdjęcia. Pochodzą głównie z lat 60. i 70, ale dopełnią kolekcję Augustisa i opowieść o nim jako twórcy. Są też kroniką polskiej rodziny z Auckland, a po części też polskich emigrantów w Nowej Zelandii.
Świadkowie, łącznicy, poszukiwacze
Polonusi, którzy przyszli 29 października do Domu Polskiego w Auckland także są zaskoczeni białostockim dorobkiem Augustisa. Wsłuchują się z uwagą w odczytane publicznie, listowne podziękowania od prezydenta Białegostoku, w których napisał, że dzięki tym fotografiom białostoczanie lepiej rozumieją swoją przeszłość. Polacy z Auckland zupełnie nie znają jego zdjęć. Wprawdzie widywany był na imprezach z aparatem, ale nie było to nic wyjątkowego. Wielu ludzi miało już wtedy aparaty. Bardziej rozpoznawalna w środowisku była jego żona Maria, członkini licznego polskiego rodu Zazulaków, osiadłego w Nowej Zelandii i „dziecko Pahiatua”. Tak się określa grupę 733 sierot ocalonych z Sybiru, która przybyła tu amerykańskim transportowcem USS ,,General George Randall” 31 października 1944 r. na zaproszenie premiera kraju Petera Frasera.
To też filmowa historia, obfitująca w wielkie dramaty. Podróż przez Związek Sowiecki, Persję, Indie, i ze szczęśliwym zakończeniem. Sieroty znalazły w Nowej Zelandii prawdziwy azyl – właśnie w Pahiatua – zostały otoczone opieką, stworzono im warunki do życia. Dlatego Polacy świętują ten dzień. Nowozelandzka premiera białostockich fotografii Augustisa miała miejsce podczas rocznicowego Pahiatua Picnic Day. Dopełniła ją prezentacja kolekcji Muzeum Pamięci Sybiru, które gromadzi m.in. takie artefakty jak archiwalne zdjęcia. Piknik to też czas na luźniejsze rozmowy. Na stołach pojawił się bigos i ciasta. Niektórzy Polonusi przynieśli rodzinne zdjęcia. Dla wolontariuszy z Polski była to okazja do nawiązania kontaktów. Podobne spotkania odbyły się w Christchurch i Wellington. Każde zaowocowało indywidualnymi wywiadami z Sybirakami lub członkami ich rodzin.
– To były niezwykłe rozmowy, nabrzmiałe od emocji, wyzwalanych często przez zupełnie niewinne pytania. Udało nam się nagrać 14 wywiadów – mówi Urszula Dąbrowska, koordynatorka projektu „Bolesław Augustis i Sybiracy z Nowej Zelandii. Kwerenda i digitalizacja wybranych archiwów”, w ramach którego odbyła się wyprawa. – W zależności od rodzaju tych emocji i wieku, rozmówców umownie podzieliliśmy na trzy grupy: świadkowie, „łącznicy” i „poszukiwacze”.
Pierwsi to Sybiracy, przeważnie dzieci z obozu Pahiatua, dziś już 90-latkowie, którzy chcą dzielić się swoimi przeżyciami, choć nie wszyscy się na to decydują. Niektórzy zamknęli ten etap życia na przysłowiowe „cztery spusty”, twierdząc, że nie ma słów, by opowiedzieć o Sybirze. Nie chcą też przekazywać swojej traumy dalej, ale ona mimo to się sączy i nie daje o sobie zapomnieć.
Inni opowiadają ją po wielokroć, wierząc, że to, co przeżyli, jest nie tylko ostrzeżeniem, ale wiele wyjaśnia, pozwala lepiej rozumieć jak przeszłość wpływa na teraźniejszość. Stanisław Manterys, Kazimierz Zając, Zbigniew Popławski czy Alina Zioło, Sybiracy, z którymi udało się przeprowadzić wywiady, opowiadając o swoich doświadczeniach sprzed ośmiu dekad, o rozłące, śmierci, bólu, nadal nie umieją opanować wzruszenia i łez. Ale mają też do przekazania inną prawdę: że przeżycia te uczyniły ich silniejszymi, bardziej odpornymi. Stanisław Manterys powiedział, że często też: „twardymi i hardymi”, czasami pozbawionymi złudzeń, co mogło odbić się na relacjach z bliskimi.
Ci bliscy to najczęściej ich dzieci. Niektóre z nich zostały „łącznikami”, kultywującymi polskość, animującymi środowisko Polaków na antypodach. Eugenia Smolnicka, mama Ireny Lowe z Welllington, współautorki portalu https://kresy-siberia.org/ radziła sobie z traumą opowiadając o Syberii w kółko, na spacerze, przy gotowaniu, praniu. Irena tak tym przesiąkła, że stało się to też częścią jej życia, powierzonym zadaniem. Nina Tomaszyk, wnuczka Krystyny Skwarko, opiekunki dzieci w Pahiatua, autorki książki o Sybirze, udziela się społecznie (jest prezeską Stowarzyszenia Polaków w Auckland). Robi to m.in. dlatego, by wyrazić wdzięczność Nowozelandczykom za pomoc. Jak mówi: „Sybiracy, w tym moja babci, nigdy nie czuli się tu jak uchodźcy, traktowano ich jak gości”. Ogromną i znakomitą pracę na rzecz upamiętnienia sybirackich doświadczeń wykonała Barbara Scrivens, która zebrała i opisała dziesiątki relacji. Na pytanie, dlaczego to robi, odpowiada:
– Pokazuję, jak w szczególnych okolicznościach zwykli ludzi stają się niezwykli, nagle rosną.
Dodaje też, że zgromadzone świadectwa nie pozwolą przekłamać historii, bo kiedy słyszy, że Polacy nie byli ofiarami II wojny światowej, a jej współwinnymi, to ogarnia ją zwykła złość.
„Łącznicy” mówią o sobie, że są pół na pół – Polakami i Kiwi (Nowozelandczykami), dobrze się czują w nowej ojczyźnie, ale wiedzą skąd pochodzą, zwykle też nieźle mówią po polsku. Inaczej niż grupa „poszukiwaczy”, którzy nie znają historii swojej rodziny i dopiero zaczynają ją badać. To zazwyczaj oni pierwsi odzywali się do wolontariuszy z Polski z prośbą o spotkanie. Są zagubieni, chcą się czegoś dowiedzieć o ojczyźnie dziadków, o odległym, europejskim kraju. Nie znają jego języka, historii ani geografii. Antony Michalik, ceniony producent alkoholu w Nowej Zelandii dowiedział się od Tomasza Danileckiego z Muzeum Pamięci Sybiru, że jeden z jego przodków, zesłany po Powstaniu Styczniowym, także prowadził wódczany interes, ale w carskiej Rosji, na Syberii. W Tomsku stworzył ośrodek życia polskiego, z biblioteką, kolekcją sztuki. Z kolei Paul Lubas przyniósł na spotkanie świadectwa szkolne dziadka Lecha Lubasa (pochodzącego z Tarnopola) wystawione w Isfahanie i stary list od rodziny z Polski, prosząc o ich przetłumaczenie. Nic nie wie o swoich przodkach, czuje, że to brak, który powinien zapełnić. Krystyna Wiek i jej siostry od lat zmagają się z poczuciem wielkiej utraty jakiej doznała ich matka, dziedziczka dużego majątku w Ukrainie, która w Nowej Zelandii żyła w skromnych warunkach. Chciały odciąć się od przeszłości, zapomnieć o polskich kanapkach z kiszonymi ogórkami, które wyśmiewały dzieci ze szkoły, gdzie chodziły, o zawstydzającym poczuciu odmienności. Decydując się na udzielenie wywiadu, zrobiły pierwszy, krok by się z historią mamy i własną zmierzyć i pogodzić.
– Być może to oni szczególnie potrzebują rozmowy o sybirackich przeżyciach rodziców i kontaktu z Polską – uważa Tomasz Danilecki, którego opowieść o Muzeum Pamięci Sybiru jako miejscu łączącym, kontaktowym, za każdym razem była przez Polonię nagradzana gorącymi brawami. – Nie ma dnia, by do Muzeum nie dzwonił ktoś z odległego kraju, by dowiedzieć się czegoś o swojej rodzinie, wywodzącej się z Polski i deportowanej na Syberię. Ich dziadkowie nie chcieli o tym opowiadać albo oni byli za młodzi, by słuchać. A teraz potrzebują dowiedzieć się skąd pochodzą. To miejsce, w którym jedni mogą zdeponować swoją historię, a inni jej wysłuchać, by zrozumieć przez co przeszli dziadkowie czy rodzice i dlaczego byli tacy, jacy byli.
Aby się tego dowiedzieć, trzeba zejść w trudne wspomnienia, odblokować w pamięci bolesne obrazy. Spotkania i rozmowy o przeszłości z badaczami z odległej, starej ojczyzny – Polski naturalnie je wyzwalały. Ale zazwyczaj kończyły się serdecznym przytuleniem, które niosło ulgę.
Urszula Dąbrowska – dziennikarka, prezeska SEK „Widok”
Tytuł artykułu pochodzi od redakcji.
***
Wyprawę do Nowej Zelandii przeprowadzili wolontariuszy ze Stowarzyszenia Edukacji Kulturalnej „Widok”: Urszula Dąbrowska, która koordynowała całość, Grzegorz Dąbrowski, specjalista od archiwaliów i Rafał Siderski, fotograf i dokumentalista. Mieli silne wsparcie partnerskiej instytucji – Muzeum Pamięci Sybiru z Białegostoku, którą reprezentował Tomasz Danilecki, historyk. Grupa mogła też liczyć na pomoc wolontariuszy i organizacji polonijnych z Nowej Zelandii. Projekt trwał od 1 czerwca do 16 listopada 2023 r.
Efekty projektu będzie można zobaczyć na stronie: http://albom.pl/
Projekt „Bolesław Augustis i Sybiracy z Nowej Zelandii. Kwerenda i digitalizacja wybranych archiwów” dofinansowano ze środków Narodowego Instytutu Polskiego Dziedzictwa Kulturowego za Granicą „Polonika” i z budżetu Miasta Białystok.
Portal https://swiatsybiru.pl był patronem medialnym projektu.