Igor Strojecki
„Znałem pułkownika Barszczewskiego. Był wysoki, barczysty. Wysoko sklepione wypukłe czoło przypominało Sokratesa. Nosił sporą jasną brodę. Ruchy miał żywe, oczy – chyba błękitne – przenikliwe. Opowiadał o swoich przeżyciach podróżniczych chętnie i barwnie. Czasem z humorem demonstrował »sztuki magiczne«, którymi budził wśród prymitywnych górali azjatyckich wiarę w swoje siły nadprzyrodzone, co oddawało mu nieraz nieocenione usługi, do uratowania życia włącznie. Pamiętam, jak z werwą (choć spokojnie i elegancko) w karnawale 1908 tańczył, a chyba i prowadził mazura na balu szkolnym w szkole swojej córki”. Tak po latach w czasopiśmie „Fotografia” wspominał podróżnika, zaprzyjaźniony jeszcze z Siedlec z rodziną Barszczewskich, wybitny fotografik Jan Sunderland (1891–1979).
Naukowiec w carskim mundurze

Leon Barszczewski urodził się 20 lutego 1849 r. w miejscowości Smiła koło Czerkas na Ukrainie. Był jednym z ośmiorga dzieci Szymona i Adelajdy z Nowickich. Po przedwczesnej śmierci rodziców został zabrany pod rosyjską opiekę rządową i wysłany do Gimnazjum Wojskowego im. św. Włodzimierza w Kijowie. Potem ukończył 2. Konstantynowską Szkołę Piechoty w Petersburgu, a następnie szkołę junkrów w Odessie. Początkowo służył w 55 Podolskim Pułku Piechoty w Besarabii i Guberni Chersońskiej. W wywiadzie udzielonym w 1901 r. dla wydawanego po polsku w Petersburgu czasopisma „Kraj” tak będzie wspominał te pierwsze lata służby wojskowej:
„W bardzo wczesnej młodości poczułem szczególne zamiłowanie do nauk przyrodniczych i, o ile to było możebnym, pochłaniałem na ławie szkolnej co się tylko podwinęło pod rękę z dzieł zoologicznych, botanicznych i geologicznych… Praktycznym rezultatem owych bardzo niesystematycznych »studiów« była wcześnie rozwinięta żyłka kolekcjonizmu. Zbierałem owady, jaja ptasie, kamienie; zielniki moje wprawiały nawet w zachwyt nauczyciela botaniki. Tej manii domorosłego zbieracza oddawałem się później, otrzymawszy oficerskie szlify. Miałem też istny kłopot w przewożeniu tych, jak koledzy moi nazywali, »rupieci« z Odessy do Chersonia, stamtąd do Mikołajewa i Kiszyniowa, dokąd przechodziłem z pułkiem. W Kiszyniowie spędziłem czas dłuższy, a że z doświadczenia wiedziałem, jak trudno borykać się z losem sierocie, chciałem więc ułatwić życie innym biedakom i, pozbierawszy opuszczonych malców z różnych najuboższych dzielnic miasta, urządziłem dla nich szkółkę w mieszkaniu własnym, gdzie, oprócz poglądowych wykładów z przyrody, prowadziłem systematyczną naukę stolarstwa, tokarstwa i introligatorstwa… Dotychczas koresponduję z wielu dawnymi uczniami moimi, którym dzieje się nienajgorzej”.
Wojna z Emiratem Buchary
Na początku drugiej połowy XIX w., za panowania cara Aleksandra II, Rosja rozszerzyła swoją ekspansję na kraje Azji Środkowej. Jeszcze w 1853 r. Rosjanie, pod wodzą gubernatora orenburskiego Wasilija Perowskiego, zajęli należącą do chanatu kokandzkiego twierdzę Ak-Meczet nad Syr-darią, a później posunęli się w górę tej rzeki. W 1862 r. Rosja rozpoczęła wojnę z Emiratem Buchary, który został pokonany w maju 1866 r., a w wyniku konfliktu Emirat stracił większą część swojego terytorium. W połowie 1864 r. oddziały rosyjskie, operujące z Orenburga i Wiernego, zajęły miasto Turkiestan. W 1867 r. Aleksander II ustanowił Konstantina von Kaufmana generał-gubernatorem Turkiestanu. Zdobyty w 1865 r. Taszkent stał się stolicą nowej guberni. Wojna pomiędzy Rosją, a Bucharą zakończyła się ostatecznie 20 maja 1868 r., w wyniku czego Emirat utracił suwerenność, a Samarkanda została przyłączona do Cesarstwa Rosyjskiego. Jeszcze przez pięć lat jedynym niezależnym państwem Turkiestanu był Chanat Chiwy. Od 1873 r. Emirat Buchary znajdował się pod protektoratem rosyjskim. W sierpniu 1875 r. wojska dowodzone przez generała von Kaufmana pokonały siły kipczacko-kokandzkie pod twierdzą Machlam, a później zajęły Margelan i Kokand. Układ pokojowy z września 1875 r. poddał chanat rosyjskiej zwierzchności, pozbawiając go jednocześnie ziem na północ od rzeki Naryn. Włączono je do Turkiestanu jako tzw. oddział namangański (Namangan).
Kata-Tabib czyli Wielki Lekarz

Po podbiciu przez Rosję krajów Azji Środkowej, w roku 1876 Leon Barszczewski, na własną prośbę, został przeniesiony do oddziału topograficznego batalionu w Samarkandzie, gdzie przebywał do 1897 r. Stamtąd przedsięwziął wiele wypraw na terytorium dawnego Emiratu Buchary, Chanatów Badachszanu i Darwazu. Badał strategiczne szlaki komunikacyjne pogranicza z Chinami i Afganistanem, opracowywał dokładne mapy penetrowanych terenów. Z wielu powodów wyprawy te były bardzo uciążliwe i niebezpieczne, a jedną z pierwszych w wywiadzie dla czasopisma „Kraj” wspominał tak:
„Było to w roku 1878. Wybrałem się na lodowiec »Fi-Turak« (»Gniazdo-niebezpieczno« – w języku tubylców) na Pamirze. Wysłany tam byłem przez jen. Kaufmana dla wyszukania przejścia na Hindu-Kusz. Trzech wziąłem z sobą tubylców i kilkanaście koni, objuczonych różnymi potrzebnymi instrumentami geognozyjnymi, tudzież zapasami żywności… Dotarliśmy do lodowca, na którym tak nas zasypała zawierucha śnieżna, że z utworzonej ze śniegu olbrzymiej groty, wysokości paropiętrowej kamienicy, w ciągu dni osiemnastu krokuśmy ruszyć nie mogli. Dzień i noc pracowaliśmy na zmianę nad wybiciem przejścia – nadaremnie. Była to syzyfowa praca. Śnieg walił płatami, jakich w życiu nie widziałem nigdy. Szczęściem w nieszczęściu było oderwanie się z góry kawału lodowca, który utworzył barykadę przeciw nacierającemu na nas żywiołowi – inaczej bylibyśmy ze wszystkich stron przez śnieg zasypani… I tu jednak bez straty się nie obeszło: część opadłego na naszą powierzchnię lodowca oderwała się od całości i runęła w przepaść, pociągając za sobą parę najlepiej objuczonych zapasami żywności koni… Wkrótce tedy pozbawieni zostaliśmy zupełnie żywności i przez kilka dni musieliśmy się żywić małymi racjami suchej herbaty, popijanej wodą… Konie, ażeby głód zaspokoić, poogryzały sobie grzywy i ogony… Byliśmy przygotowani na śmierć głodową, pomimo to, że przez lunetę dostrzegałem w górze łąkę, pokrytą roślinnością. Mój wierny przewodnik Jakub zdobył się wreszcie na krok heroiczny… niewiele zresztą tracił, a może wolał nawet znaleźć śmierć natychmiastową przez zwalenie się w przepaść, niż konać powoli śmiercią głodową… Zaczął drapać się w górę po niedostępnych na oko urwiskach, czołgał się miejscami na brzuchu i niebawem znikł z moich oczu. Dopiero pod wieczór dnia następnego usłyszeliśmy z góry okrzyki radosne… W odpowiedzi dałem kilka strzałów, powtórzonych po kilkakroć przez echo górskie… Przeszło jeszcze godzin parę radosnego oczekiwania, i oto ujrzeliśmy całego w łachmanach Jakuba, pełznącego na czworakach i dźwigającego na plecach różne korzenie: asafitydy, riskak (cebulka górska), odżut (słodko gorzkawy korzeń), charcz (grzybek). Możesz pan sobie wyobrazić, jakimi oczami spoglądaliśmy na te dary po kilkudniowym poście!… Teraz pan powiesz: uratowani! Posłuchaj pan dalej. Zaledwie zgryźliśmy parę korzonków, siły nas opuściły i zasnęliśmy wszyscy snem twardym… Po przebudzeniu – nie ujrzeliśmy już zapasów: pożarły je doszczętnie konie, z których jeden zdechł niebawem z przejedzenia. Na drugi dzień o świcie, pod wodzą Jakuba, poszli dwaj moi przewodnicy poszukiwać przejścia, ile że śnieg topnieć zaczął; ja zostałem na miejscu, śledząc przez lunetę każdy ruch śmiałków… A gdy tam na górze zatknęli chorągiew, zaimprowizowaną z chałatu… podrapałem się i ja w ich ślady… śmiech, płacz, uściski były wyrazem naszego szczęścia… Przez lunetę widzę wioskę, rozróżniam nawet ludzi… wydaje się nam ona tak blisko… Ruszamy w jej stronę z otuchą i docieramy do celu na drugi dzień pod wieczór. Wieś okazała się zaludnioną przez Eskanderów niebieskookich, potomków żołnierzy Aleksandra Wielkiego, w których mowie zauważyłem wiele słów sanskryckich. Oczywiście nie rozumieliśmy się zupełnie. Powitano nas z dość wrogim zdziwieniem, udzielenie jednak na migi porady lekarskiej kilku chorym z pożądanym skutkiem pojednało nas z ludnością. Zabawiliśmy wśród nich parę tygodni, mając na względzie i odpoczynek i poznanie ludności, wśród której nie postała jeszcze nigdy stopa europejska. Mieszkańcy tej osady górskiej okazali się monoteistami, nieuznającymi żadnych obrzędów religijnych. Podczas krótkiej modlitwy wznosili oni zawsze wzrok ku niebu, wskazując, iż tam jest siła, która rządzi wszystkim. Wkrótce zaprzyjaźniłem się z tym ludem natury, który pędził życie bez trosk, nie znając pieniędzy i niepowodzeń materialnych. Żywili się morwą suszoną i podpłomykami z mąki dżutowej. Kobiety, na wpół ubrane, twarzy, na wzór muzułmanek, nie zakrywały. Teraz wszystko się tam już zmieniło – czy na lepsze – nie wiem. Nie jestem pewien, czy ludność ta nie złorzeczy obecnie „Kata-Tabibowi” („Wielkiemu Lekarzowi”), jak mnie nazywano, za którego pośrednictwem zapoznała się ona potem z dobrodziejstwami cywilizacji…”.
Fascynowała go fotografia




Leon Barszczewski kochał azjatyckie góry. Jego pasję badawczą wzbudziły niewyobrażalnych rozmiarów białe połacie ogromnych lodowców. Fascynowała go fotografia, bo dzięki niej mógł utrwalać na szklanych kliszach negatywów piękno i grozę azjatyckich krajobrazów oraz intrygujące twarze tamtejszych tubylców. Lecz nade wszystko liczył się dla niego człowiek. Nie miało znaczenia czy był to bogaty bek, żołnierz czy prosty rolnik z górskiej wioski napotkany gdzieś w Pamirze. Wszystkich traktował sprawiedliwie i z jednakową uwagą poświęcał swój czas każdemu i podawał w potrzebie pomocną dłoń. Taki stosunek do ludzi ukształtowały w nim jego osobiste doświadczenia.
Jak fałszywie i źle sądzimy tych biedaków…
„[…] dłuższe obcowanie z półdzikimi mieszkańcami nauczyło mnie wielu rzeczy. Jak fałszywie i źle sądzimy tych biedaków. Najczęściej sami jesteśmy przyczyną nieporozumień, jakie wynikają pomiędzy nami i nimi. Niejednokrotnie sam, zdawało się, byłem w położeniu bez wyjścia wśród tych półdzikich ludów, gdzie byle drobiazg mógł pociągnąć za sobą utratę życia. A przecież zawsze dawałem sobie radę, co zawdzięczam temu, że stosunek mój do mieszkańców był zawsze serdeczny, że starałem się wniknąć w ich życie, zwyczaje i obrzędy, wierzenia i przesądy. Zjednałem sobie wśród nich wielu prawdziwych przyjaciół. Dziewiętnaście lat obracałem się między nimi i nie mogę znaleźć ani jednego przykładu ich rzekomej zwierzęcości, o czym tak chętnie piszą rozmaici podróżnicy”.
Zapis nieistniejącego świata




Losy, podróże i przygody Leona Barszczewskiego dziś mogą wydać się zupełnie nierealne. Bo też świata, który obserwował i dokumentował już nie ma – został na zawsze utracony. Trwa on jedynie na zapisanych przez niego niezwykłych fotografiach i szklanych negatywach. Podróżnik jawi się dziś niemal jak tajemniczy pionier, przemierzający nieznane lądy, wyjęty z na poły fantastycznych powieści bohater. Barszczewski, bez wątpienia, takim pionierem był – w niejednej wiosce leżącej wśród azjatyckich szczytów górskich i lodowców to on był zapewne pierwszym Europejczykiem, jakiego kiedykolwiek ujrzeli tamtejsi mieszkańcy. Ten obcy „tiura” z dalekiego kraju szybko zyskiwał sobie ich zaufanie i sympatię dzięki swej otwartości, prostemu postępowaniu i chęci bycia na równi z nimi. Nie bez znaczenia był fakt, że poznał lokalne języki i ich narzecza. Znajomość sztuki leczenia, posiadane środki medyczne, choć bardzo podstawowe (jak chinina) i zwyczajne, znajomość różnych rzemiosł, „nadprzyrodzone zdolności”, a czasem nawet umiejętności kuglarskie powodowały, że w oczach tubylców zyskiwał niemal „cudowną” siłę i moc. W trakcie swoich licznych podróży Leon Barszczewski wykonał około 700 fotografii, na których zachował widoki górskich krajobrazów, architekturę miast czy sceny z życia codziennego mieszkańców odwiedzanych rejonów.
W czystej wodzie odkryć rąbek przyszłości…
Niestety, po podróżniku zachowało się stosunkowo niewiele materiałów rękopiśmiennych, a wśród nich prowadzony przez zaledwie osiem dni dziennik z podróży w Góry Hissarskie, „Tajny raport o drogach do Afganistanu i Indii”, opowiadanie poświęcone legendzie o makszewackim świętym i mogile Sang-Tuda oraz opublikowane w odcinkach w tygodniku „Naokoło świata” w 1902 r. „Uroczystości weselne w Bucharze Wschodniej”. W tym ostatnim wróżby, które miejscowy mułła odprawił na zakończenie uroczystości, opisał tak:
„Mułła wyrzekł »amin« i począł rozdawać gościom przygotowane przez siebie błoto po kawałeczku. Zwróciwszy się do mułły, prosiłem o wyjaśnienie. – Widzicie, panie – odrzekł – niektórzy ludzie sprawiedliwi, jeżeli Bóg tego zechce, mogą w czystej wodzie odkryć rąbek przyszłości człowieka, który pragnie ją poznać. My zaś, mułłowie, stoimy wyżej; możemy bowiem widzieć przyszłość każdego człowieka i wszystko to, czego zwykli ludzie nie są w stanie widzieć, ani pojąć. Jednak to, co spostrzegamy, bywa tak okropne, że nie jesteśmy w stanie powtórzyć nieraz ludowi i w takich wypadkach udzielamy jedynie rady, jak trzeba postępować. Nad miską z wodą modlimy się i tym sposobem wypędzamy złe duchy, a woda staje się cudowną i ochrania od złego. O taką wodę każdy prosi, lecz jak ją rozdać, by każdy mógł nosić przy sobie. Oto mieszamy z ziemią, sporządzamy gęstą masę i rozdajemy po kawałeczku; niech każdy z łaknących nosi ją zawiniętą w gałganek, na piersiach, jako talizman.
Podziękowawszy mulle za wszystko, co uczynił dla biedaka i za udzielone mi objaśnienia, w nagrodę zarzuciłem mu na plecy chałat, odpowiadający, co do wartości, jego stopniowi. Obyczaje te i zabobony wyraźnie wskazują, że ludność tych stron nie tak jeszcze dawno miała swoją odrębną religię. W niektórych zakątkach kraju odnajdujemy jeszcze na pół dzikich mieszkańców, którzy zachowali dawną wiarę. Odznaczają się oni otwartością, prostotą i uczciwością, a choć modlą się do przedmiotów, które my nazywamy bałwanami, mimo to wznoszą ręce do nieba, szukając tam prawdziwego Boga! Czy my również Go tam nie szukamy? Przebywszy wiele lat wśród tych ludów, doszedłem do przekonania, że u wszystkich – jeden Bóg, lecz tylko w pojęciach i tłumaczeniach istoty rzecz – ludy obrały różne kierunki. Znać, że i u tych plemion istniała wiara w jedynego Boga”.
Na weselu u Tadżyków


Leon Barszczewski podczas swych wypraw niejednokrotnie miał możliwość obserwowania różnych obyczajów tamtejszych ludów. Tak opisał obrzęd weselny Tadżyków:
„Mieszkańcy około opisanych jezior Marguzarskich należą do plemion Górskich Tadżyków, lecz różnią się od mieszkańców innych górskich miejsc różnorodnością obyczajów całkowicie odmiennych. Jest to charakterystyczne w szczególności dla mieszkańców kiszłaka [zimowej osady pasterskiej] Roszna-Pojen, gdzie na przykład, śluby urządza się zupełnie inaczej, niż w całym muzułmańskim świecie. Dla każdego młodego człowieka z tej wsi, który wyrazi ochotę do ożenku organizuje się »oględziny«. Narzeczonemu przedstawia się kolejne dziewczyny, które nie są zakryte czadrami, tak że on może wybrać sobie przyszłą żonę, rzeczywiście według swego upodobania. Potem zaczyna się targ z rodzicami kobiety. Przeciętna zapłata waha się od 50 do 200 rubli. Kiedy strony dogadają się, zadaniem narzeczonej jest urządzenie uczty weselnej, a jeśli nie ma na to środków, pan młody może od razu wywieźć narzeczoną do swego domu. Ten oryginalny obyczaj i sława urodziwych dziewcząt nierzadko przyciągały kawalerów z daleka. Życie tutejszych Tadżyków jest ciężkie i każda piędź ziemi jest wykorzystana, a mimo to zyski tubylców skrajnie ograniczone”.
Wodospad na cześć żony, przełęcz na cześć córki
Wiele dokumentów po tym wielkim polskim podróżniku spoczywa zapewne nadal w rosyjskich archiwach. Jego spuścizna naukowa nie jest w całości znana. Sytuacja geopolityczna nie sprzyja prowadzeniu poszukiwań w przepastnych archiwach Moskwy czy Petersburga. Można jedynie domniemywać o wielkości jego dorobku naukowego, który przyczynił się do zwiększenia potęgi ówczesnego imperium rosyjskiego. Jego współpraca z wielkimi naukowcami i podróżnikami rosyjskimi, francuskimi i niemieckimi, sytuują osobę Leona Barszczewskiego wśród wybitnych europejskich postaci świata nauki drugiej połowy XIX w. Bezsprzecznie Leona Barszczewskiego zaliczyć należy do grona największych polskich osobowości tamtych czasów. To przecież z jego inicjatywy i z jego zbiorów, największej prywatnej kolekcji starożytności regionu Azji Środkowej, powstało obecne Muzeum Historyczne miasta Samarkandy. To on jako pierwszy prowadził badania archeologiczne wzgórza Afrasiab przyczyniając się do odkrycia fragmentów starożytnej Samarkandy, to on wreszcie, na prawach odkrywcy, nadawał wielu nowym miejscom własne nazwy (m.in. wodospad św. Ireny na cześć swojej żony czy przełęcz św. Anny na cześć swojej najmłodszej córki). Jeden z lodowców Grzbietu Hissarskiego nosi imię Leona Barszczewskiego w uznaniu zasług tego wybitnego glacjologa badacza, znawcy i miłośnika lodowców Azji Środkowej. Barszczewski był także cenionym botanikiem – zbierał okazy owadów na potrzeby kolekcji różnych instytucji naukowych i muzealnych m.in. z Moskwy i Petersburga. Czasem w zbieraniu owadów pomagały mu jego dzieci. W Archiwum PAN w Warszawie zachowała się korespondencja z niemieckim entomologiem Alfredem Otto Hertzem (1856–1905), który zamawiał u Barszczewskiego okazy owadów występujące na terenach Emiratu Buchary wysyłając mu jednocześnie specjalne szpilki oraz pudełka do preparowania owadów.
Złoto za zdjęcie

Leona Barszczewskiego można uznać za prekursora polskiej fotografii podróżniczej. Jego zdjęcia były doceniane i nagradzane. Za fotografie lodowców azjatyckich otrzymał złoty medal na wystawie w 1895 r. w Paryżu oraz podobne wyróżnienie za „widoki i sceny rodzajowe wschodnie” na pierwszej wielkiej wystawie fotograficznej, która była prezentowana w 1901 r. w warszawskim ratuszu. Spośród kilkudziesięciu wystawiających uwagę Zygmunta Józefa Naimskiego, redaktora „Kuriera Warszawskiego”, zwróciła prezentacja fotografii podróżnika: „Bardzo zajmująca jest również kolekcja fotografii pułkownika Leona Barszczewskiego, wybitnego podróżnika po Azji Środkowej. Jest to 70 fotografii z Dalekiego Wschodu, zdejmowanych często z wielkimi trudnościami, bo na olbrzymich górach, dochodzących do wysokości 20 000 stóp.” Natomiast ówczesna „Gazeta Polska” dnia 26 września/9 października pisała: „Z wystawy fotograficznej. Jak wiadomo, najwyższe odznaczenie na wystawie fotograficznej w dziale naukowym uzyskał pułkownik Leon Barszczewski za prześliczne zdjęcia miejscowości i typów Azji Środkowej. Piszący te słowa miał przyjemność poznać pierwszego eksploratora kopalnianych bogactw Buchary i Turkiestanu podczas wspólnego paroletniego pobytu w Samarkandzie.
Sam jednak z zysków tych nie korzystał…
Niezmiernie skromny i cichy, w ciągu dwudziestoletniego swego pobytu w Azji Środkowej, pułkownik Barszczewski stał się głośnym w świecie naukowym, dzięki rezultatom przedsiębranych wypraw w głąb nieznanego kraju, który zbadał najdokładniej zarówno pod względem geograficznym, i etnograficznym, jak i przyrodniczym. Odkrył on w Turkiestanie całe pokłady różnych bogactw kopalnianych, na których setki ludzi porobiły olbrzymie majątki, sam jednak z zysków tych nie korzystał. Pytany nieraz o powód bogacenia innych bez korzyści osobistej, zawsze nam dawał jedną odpowiedź: »Ludzie pracujący dla nauki zwykle grzeszą brakiem praktyczności życiowej, nie stanowię i ja pod tym względem wyjątku«”.
Wszystko można pokonać dobrym słowem i serdeczną prostotą…
Leon Barszczewski po zakończeniu służby w Azji Środkowej został w 1897 r. przeniesiony do Siedlec. Tam w roku 1904 ufundował Szkołę Handlową dla dziewcząt (to obecne II Liceum Ogólnokształcące im. św. Królowej Jadwigi), której przełożoną została jego zaledwie dwudziestoletnia córka Jadwiga. W lipcu tego samego roku został powołany na wojnę rosyjsko-japońską. Po wcześniejszym przejściu na emeryturę w 1906 r. podróżował po Europie, odwiedził m.in. Belgię, Francję i Szwajcarię. Zmarł tragicznie 22 marca 1910 r. w Częstochowie. Po ekshumacji w 1995 r. jego szczątki spoczywają w grobie rodzinnym w kwaterze 12 na Starych Powązkach w Warszawie.
Motto Leona Barszczewskiego brzmiało: „Wszystko można pokonać na świecie dobrym słowem i serdeczną prostotą – nie zaś dumą i pychą”.
Igor Strojecki – prawnuk Leona Barszczewskiego
Śródtytuły w tekście pochodzą od redakcji. Wszystkie fotografie pochodzą ze zbiorów Autora.